Górska dolina. Ani żywej duszy. Cisza. Dwa auta przez cały wieczór. Wokół prze-malownicze i bosko-estetyczne wsie. A pod sklepem… klimaty jak z Kapuścińskiego. Co to za egzotyczna kraina? Kotlina Kłodzka!
To nasze nowe polskie rowerowe odkrycie.
Świetne miejsce, aby choć przez weekend odciąć się od świata.
Wszystko jednak zaczyna się jak zwykle od stresu i spinki. Bardzo chciałbym teleportować się w te góry natychmiast, ale niestety nie ma tak łatwo. W piątkowe popołudnie stoimy w niekończących się korkach. Rowery muszą trząść się w kawałkach przez kilka godzin w bagażniku. W końcu wpadamy do Kłodzka, znajdujemy parking, składamy wszystko do kupy w rekordowym tempie. Czas goni, robi się szaro, a ja zadaję sobie w głowie pytanie: czy nas już nie pogięło czasem trochę, czy warto się tak szarpać, aby mieć tylko dwa rowerowe dni?
Boczną drogą, przez malownicze miejscowości pokonujemy – już na rowerach – kilkanaście kilometrów. Wdrapujemy się na pierwszą górę, i wtedy odwracam się za siebie. Paszcza sama mi się uśmiecha, nogi same przebierają, a ja sam sobie odpowiadam – no pewnie, że warto!
Za tą górą zostają wszystkie kwasy i stresy. Jest pięknie. Śmigamy w dół. Wolność! Chociaż na chwilę.
Zostaje już tylko jeden przyziemny problem: znaleźć dobrą miejscówkę na namiot. Jak na złość, cały czas długimi dolinami ciągną się wsie. Trochę nam to teraz nie na rękę, ale miejscowości są tak cudowne, że narzekać nie wypada.
Spójrzcie na Droszków!
Dwa pierwsze podejścia do rozbicia namiotu nieudane: znajdujemy miejscówki albo w gąszczu pokrzyw, albo przy samej drodze. Morale znów spadają, ale do trzech razy sztuka. Za Droszkowem wjeżdżamy w zupełnie pustą dolinę. Jak okiem sięgnąć bezkresne łąki i lasy, na środku wzniesienie i samotne drzewo, a my już wiemy, gdzie tej nocy będziemy spać.
Na górę prowadzą nas wąskie tunele wydrążone w wysokich trawach. Dobrze znamy takie ścieżki. To robota dzików. Pchamy, pchamy… W końcu szczyt, a na nim jeszcze dwie miłe niespodzianki. Samotne drzewo okazuje się być wiśnią. Owocową kolację i śniadanie mamy gratis. A do tego włochate zwierzaki idealnie wydeptały trawę pod namiot. Nocą wpadają zresztą z wizytą. Pewnie mają ochotę powyjadać owoce, które spadły z drzewa, ale tym razem muszą obejść się smakiem – zajęte.
To jest właśnie super w weekendowych mikro-przygodach.
Moglibyśmy o tej porze leżeć na kanapie i oglądać jakieś bzdury w Internecie, a jesteśmy w takim świetnym miejscu. Zamiast odgłosów palonych gum (pozdrawiamy mieszkańców ulicy Felsztyńskiego), słuchamy nocnego koncertu ptaków.
Trudno pedałować o samych wiśniach, więc w sobotę rano wpadamy na zakupy do małego sklepiku przy drodze. I oczywiście to, co działo się przez ten weekend w Kotlinie Kłodzkiej, było zbyt zakręcone, abyśmy mogli tak po prostu wejść, kupić, zapłacić i wyjść. O nie! Przecież o wiele przyjemniej jest zatrzymać się na godzinkę i wdać się w długie rozmowy o życiu.
Za sklepikiem siedzi przy stoliku Gienek ze Staszkiem i prowadzą ożywioną debatę przy piwku.
– Jak teraz do domu pójdę, to mi baba jakąś głupią robotę znajdzie. Będę trawę przed domem nożyczkami kosił.
– A idź z tym babami! Siedzą w tym domu i siedzą. Jak telewizor, pralkę i odkurzacz jednocześnie włączą, to prundu tyle to wszystko bierze, co spawarka. Szwagier ostatnio kurnik spawał, to k… na 5 amper nic mu nie szło. Mówię mu k… daj z 8 amper to od razu pospawasz!
Wyliczenia natężenia prądu spawarki przerywa zajeżdżający audicą pod sklepik konkubent pani sklepowej. „Ocho, kierownik przyjechał!”. Z dumą wysiada z kombiaka. Nie gasi silnika, bo pewnie trudno byłoby go zapalić z powrotem. Biedne auto ledwo terkocze, a do naszych nosów dochodzi zapach spalonego oleju. No, ale felgi oczywiście sportowe.
– Kierownik na robocie w Austrii się dorobił, ale wiesz co Stasiu, ja już wcale tak chętnie do tej Austrii bym nie jechał. Stanie ci się tam coś i koniec. Zapłacisz te wszystkie ubezpieczenia, to ci połowa wypłaty zostanie. Tutaj w Polsce to ja dzwonię do szwagra i załatwione. Wiem, że zawsze mi pomoże.
A w pracy za granicą Gienek miał już niemałe doświadczenie, bo kawał życia spędził jeżdżąc tirem
– Kiedyś to i 2000 kilometrów w 20 godzin robiłem. A teraz k.. tacho-sracho. Więcej spania niż jechania. – żali się Gienek.
– No, ale bezpiecznie – rezolutnie zauważa Stasiu.
Jak to między kierowcami bywa, rozmowa schodzi na drogi.
– Zrobili ostatnio przetarg u nas na drogę. Jedna firma wystartowała z ceną 380 tysięcy. A potem oczywiście ktoś powiedział, że za 160 tysięcy to samo zrobi. No i co, oczywiście k.. wygrał. Będzie znowu jak zwykle, byle jak. Grysem wysypią, zamiast tłuczeń dać. – panowie, widać, znają się na sprawie.
– Drogę na Lądek – takie miasto Lądek Zdrój – ile lat już tak łatają. Od dziury do dziury jeżdżą, leją asfalt z wiadra, a potem ubijają łopatą albo butami. Powinni to wszystko zerwać i zrobić od nowa. Eh, niektóre drogi to u nas dziadka Hitlera pamiętają. – rozwodzi się coraz bardziej Gieniu, a Staszek potakuje z uznaniem.
Drogowy wywód przerywa Młody. Pewnym krokiem wychodzi ze sklepu z dwoma piwkami, przebija grabę ze starszymi kolegami i na dzień dobry zbiera serię przytyków.
– Wy się tu nie śmiejcie ze mnie, bo przyjdę z moim ziomkiem, co właśnie wyszedł z paki, i zobaczycie – odgryza się Młody straszliwie sepleniąc, po czym częstuje papieroskiem na zgodę i uśmiecha się od ucha do ucha (połowę zębów ma zepsutych).
– Młody, a ty dzisiaj nie w robocie? – pyta Staszek.
– Dzisiaj już o czwartej rano byłem! Dwa kubiki nakosiłem – chłopak trudnił się koszeniem trawy. – O szóstej miał przyjść szef z wypłatą i co? Dwie godziny jeszcze musiałem czekać!
Przerywamy w końcu tę międzypokoleniową wymianę myśli i doświadczeń, mówimy do widzenia i ruszamy dalej, bo masyw Śnieżnika czeka. Zamiast dziurawą drogą z Lądka Zdroju, próbujemy potoczyć się dalej zielonym szlakiem pieszym. Oczywiście szlak szybko gubimy, bo drogą do zwózki drewna jechało się szybciej i przyjemniej. Problem był z nią jeden: pozbawiła nas całej wysokości, po czym skończyła się w głębokiej dolinie i zostawiła pośrodku lasu. Przygoda, przygoda!
Ach, co to była za ulga po wepchnięciu mojego złomu pod tę ostatnią przełęcz w stronę niebieskiego nieba! Na szczycie jeszcze kawałek przez łąki i jesteśmy z powrotem na kursie i ścieżce na Śnieżnik.
Bohater drugiego planu depcze Mażnie po piętach. Takiemu to dobrze podjeżdża się pod pionowe zbocza.
Jak mawiała babcia pewnego Kuby:
„Mając kilka dróg przed sobą, zawsze wybieraj tę najtrudniejszą”.
To była już przedostatnia prosta przed Przełęczą Śnieżnicką (1250 m n.p.m.). Na wierzchołek już się nie pchaliśmy, aby nie drażnić zbytnio piechurów moimi wielkimi sakwami. Im bliżej znanego szczytu, tym więcej kibiców na trasie.
– Rany Ździchu, zobacz co on ma na tym rowerze z tyłu. Ja to bym chyba umarła – poruszonym głosem mówiła pani w średnim wieku.
– Te, patrz jak z tymi sakwami zapier… – komentował młody pan dres. A najsympatyczniejsza była pewna starsza pani, która gorąco namawiała mnie, aby zamiast się tak męczyć pod górę, pojechać z nią w dół.
Po śnieżnickiej przygodzie musimy się trochę zregenerować. Pozdrawiamy panią ze sklepu, która zagotowała nam wrzątek, pozdrawiamy także górołazów-artystów z ławki obok. Chłopaki raczyli się skrętami, rozmawiali o życiu, sztuce i podróżach, dowcipami rzucali i bardzo się z nich śmiali, a wszystko dokumentowali na analogowych, kwadratowych zdjęciach, przed każdym strzałem migawki obowiązkowo używając światłomierza.
Wytrzęsieni już porządnie przez off-roady, z radością witamy asfalt!
Ach, co to za asfalt!
Asfaltowymi wstążkami przeskakujemy na czeską stronę. Witają nas bojowo.
Skoro tak stawiają sprawę, to nie chcieliśmy drażnić zbytnio naszych południowych sąsiadów i dobrze przyłożyliśmy się do wyboru miejscówki na drugi nocleg. Free-camping poziom zaawansowany: jak kreatywne wykorzystać dwie powalone przez wichurę brzozy.
W Czechach znów było owocowo. Wzdłuż drogi rosły drzewka czereśniowe!
A w Jaworniku, niedaleko granicy z Polską, spotkaliśmy
parę Amerykanów, którzy kręcą się po Europie na tandemie.
Konkretnie to na dwóch tandemach, bo na co dzień podróżują z dwójką swoich dzieciaków. Odstawili je jednak na tydzień na jakiś obóz, i zrobili sobie małe wakacje od wakacji. Spotkanie było okazją, by samemu pierwszy raz w życiu spróbować jazdy na tandemie. Na początku dziwnie nam się na tym jechało, ale szybko załapaliśmy o co chodzi. Jest to jakiś pomysł na równe tempo jazdy…
Na koniec wracamy do Kłodzka tą samą drogą przez nasz ukochany Droszków. Po drodze wpadamy oczywiście do sklepu. Młody kupował akurat dwa piwa na wynos, a Gienek siedział dalej tam, gdzie ostatnio. Towarzystwo tylko gdzieś się rozeszło. Ucieszył się więc, że znowu będzie miał słuchaczy. Poopowiadał trochę, że jak jeździł po Hiszpanii tirem, to raz sobie wypożyczył rower i pojechał nim na plażę z kumplami. Pech chciał, że kumplom rowery ukradli, ale jego kaszlak został.
Czas nas gonił.
Gienek pożegnał się z nami, usadowił się wygodniej na ławce, zapalił papierosa od papierosa i zaczął wyglądać kolejnych ludzi, z którymi mógłby o czymś pogadać. A u nas nagle zaczął wracać dawno już zapomniany piątkowy stres i spinka. Na niebie zbierały się deszczowe chmury, robiło się ciemno, a wiecie – w poniedziałek o 9:00 (a jakże) do pracy.
jestescie cudowni! tak mi sie chce wlasnie na takie laki 🙂
No to wpadaj do Polski do Kłodzka. Strasznie słabo chłopakom to koszenie idzie i łąki mają dalej klimat 🙂
Wybór ściezki to ważna rzecz 😉
Pozdrowienia dla babci. Nie zliczę ile powtarzałem sobie to powiedzenie w dalszej drodze 😉
Radek wszyscy opisują, a my po prostu jeździmy..
Woaah cudne widoki!
Noo. My też ostatnio wspominamy naszą wyprawę w okolice Kłodzka 🙂
No proszę, a która wieś Wam się najbardziej podobała? Dawno nie widziałem w Polsce czegoś tak estetycznego jak Droszków <3
Międzygórze 🙂 Choć nie wiem, czy to jeszcze wieś 🙂
@Maciek, z Międzygórza wychodziłem dwa lata temu w Orlickie, na biegówkach. Wtedy miasto zrobiło na mnie przygnębiające wrażenie, nawet mapy nie kupiłem, księgarni w mieście nie było…
@Nagniatacze – fajne! 🙂
kiedyś tam dojadę, póki co zwiedzam swój powiat siedlecki.
Super opis i dzięki za inspirację, na następną wyprawę też biorę mleko w tubce 😉
świetnie napisane! Wciągająca opowieść 🙂
Nasza Polska, taka piękna! Aż chce się rzucić wszystko i podążać śladami Waszych rowerów!:)
Piękne okolice
Fajny reportaż,dobrze się czyta-tym bardziej, że w miniony weekend zabrałam tam rodzinę. Nocleg w Sierpnicy, byliśmy w Skalnym Mieście, weszliśmy na Wielką Sowę a moja 17-latka na to: mama gdzie Ty nas zabrałaś na takie za*upie? Ręce mi opadły ale widocznie młodzież inaczej spędza teraz czas…Widziałam wielu rowerzystów w okolicy, cisza, zielono i trochę dziko. Mnie się podobało…pozdrawiam
Relacja spod sklepu brzmi jak z „Rancza”…! 😀