Kolejny już raz zasiedzieliśmy się w knajpce z Internetem. Rzut okiem na zegarek i – o cholera! Późno!
Pospiesznie zwijamy się, w pierwszym lepszym sklepie robimy przypadkowe zakupy, i ścigając się z zachodzącym słońcem ewakuujemy się z miasteczka w poszukiwaniu jakiegokolwiek miejsca na namiot.
Śmigamy rowerami, ale czujemy, że coś jest z nami nie tak. Czujemy, jakbyśmy mieli w głowie wielki kartofel. Nasze oczy są jakieś takie rozbiegane, a nasz mózg pobudzony nadmiarem bodźców. Ruchy mamy bardziej nerwowe z powodu nagłego skoku adrenaliny, który nie przekłada się jednak na lepszy refleks. Nagle te wszystkie rzeczy, które przecież dzieją się codziennie wokół nas – a to atakująca nas dziura w asfalcie, a to zajeżdżający drogę skuter – pojawiają się tak niespodziewanie, a nasze reakcje są jakieś takie ospałe. Jak dobrze, że nic nam się w takich okolicznościach nie przytrafiło.
Wystarczą raptem trzy, cztery godziny gapienia się w ekran komputera i już jest taki efekt. Efekt – dodajmy – potęgowany tym, że przez ten czas siedzimy niczym gnomy w jednej pozycji, nie ruszamy się, czasem na głodnego, bo tak jesteśmy zaczytani, że przegapiamy moment, gdy zaczyna nam opadać we krwi cukier, a czasem pijemy tylko kawę, która dodatkowo nakręca.
Innymi słowy, „Dzień z Internetem” to dzień wyjątkowo dużego pobudzenia i wyjątkowo niskiej aktywności ruchowej. Taki, w którym czujemy się fizycznie źle.
„Dzień z Internetem” to z reguły także dzień stracony pod względem rowerowym. Gdy czasami naprawdę musieliśmy szybko przejechać jakiś odcinek trasy, konieczne było zapanowanie nad zgubnym nawykiem kompulsywnego sondowania telefonem dostępnych sieci wifi. A te w Azji Południowo-Wschodniej czają się dosłownie na każdym rogu.
Ostatnio regularnie zdarzały się nam zarwane nocki przy komputerze. Tajlandia, Malezja, Singapur – w tych krajach częściej niż w namiocie, spaliśmy w pensjonatach czy w gościnie u miłych ludzi. A tam – znów pokusy, znów pod ręką gniazdko i sieć. I znów zamieniamy się w zjawy – gapiące się do wczesnych godzin porannych w ekran i kompulsywnie scrollujące „ściany”, ignorujące narastający ból głowy i oczu. Chłoniemy wszystkie ważne i nieważne informacje z miasta, kraju, ze świata, z życia obcych i znajomych. Wciąga nas. Czasem tak, że zapominamy o tym, że właśnie znajdujemy się na drugim końcu świata, we wspaniałych miejscach, i że właśnie realizujemy podróż marzeń. Tylko nie możemy ruszyć tyłków. Obiektywnie – dni upływają nam leniwie, ale i tak czujemy się zmęczeni. A kartofel w głowie rośnie.
Ktoś może powiedzieć, że nie potrafimy wybrać tego, co ważne. Pewnie jest w tym trochę racji. Może to po części dlatego, że na tyle oswoiliśmy się z podróżą, że coraz bardziej przypomina nasze życie…
Zaraz zaraz, przecież tak wyglądał kiedyś nasz przeciętny dzień! Taki zwyczajny. Funkcjonowaliśmy tak od poniedziałku do piątku, często też w weekendy. Zarwane nocki, nerwówka przy szykowaniu się do pracy, irytujące stanie w korkach, szybkie śniadanie, szybka kawa, druga, trzecia. Stres. Długie godziny z laptopem – najpierw za biurkiem, a potem w domu, w łóżku. Emaile, fakapy, prezentacje PPT, powiadomienia z Facebooka, bardzo ważne wiadomości. W końcu – zasypianie z twarzą na klawiaturze. Sobotnie siedzenie z komputerem w łóżku, z którego w godzinach popołudniowych wyganiał dopiero głód, od którego kręciło się w głowie. Tak też się zdarzało… Zaczynam zastanawiać się, jak mogliśmy kiedyś tak funkcjonować? Jak mogliśmy żyć codziennie z kartoflem w głowie?
Zawsze wydawało mi się, że – oczywiście w rozsądnych granicach – dobrze mi się funkcjonuje w pędzącym świecie pełnym bodźców. To Janek pierwszy zaczynał się buntować i to on miał na ten szybki tryb życia całkiem dobrą odtrutkę w postaci regularnego biegania i jazdy na rowerze. Czasem towarzyszyłam mu w tym bieganiu po parku, ale nigdy chyba na dobre nie odczułam, jak to działa. Ot – fajnie było czasem się zmęczyć, pooddychać świeżym powietrzem.
Tymczasem podróżując długo rowerem, poznałam zupełnie inne życie. Zdrowsze. Rower oznacza, że dużo się ruszamy (według Janka oczywiście moglibyśmy jeździć szybciej i więcej), dużo przebywamy na świeżym powietrzu (no, czasem nie jest ono takie świeże i czyste). Poza tym – dość dobrze się odżywiamy, bo jedzenie to ostatnia rzecz, na jakiej oszczędzamy. A gdy trafia się okazja, raczej nie odmawiamy sobie żywieniowych grzeszków dla poprawy nastroju. I tak przecież spalimy te wszystkie kalorie. Gdy jesteśmy w trasie, więcej śpimy, rytm naszego dnia ściśle związany jest ze Słońcem. Nasze oczy oglądają piękny, prawdziwy świat – na żywo i w 3D.
Gdy jedziemy, kartofel znika.
Dlatego nie możemy się doczekać Australii. Tam znów nie będzie prądu ani tym bardziej Internetu. Po kilku godzinach nasze zabawki rozładują się, a my będziemy wolni. Tylko droga, widoki, wysiłek, życie w rytm natury. I oczywiście regularne posiłki – na głodnego przecież nie da się jechać.
Ale zastanawiamy się, jak to będzie, gdy wrócimy. Przecież od komputera nie ma ucieczki. Łatwo wpaść w pułapkę siedzącego trybu życia, dać się porwać przez stresujący wir pracy i obowiązków. Weekendowe spacery czy okazjonalne wypady za miasto raczej tego nie zrekompensują…
Marcin powinien to przeczytać 😛
masz pecha. mam tych fajnych łodzian w feedly. już przeczytałem 😛 jestem z nimi od pierwszego dnia 😉
Śniegiem w Wielkanoc :
Oj, coś czuję, ze Was spotka w Australii dokładnie to samo co nas 🙂 I tego Wam życzę!
Tam niestety też jest internet. I prąd też jest. Właściwie nie ma miejsc (na obwodzie AU) bez pokrycia siecią.
Internet jest jak reumatyzm czy artretyzm – paraliżuje i niestety trzeba się nauczyć z nim żyć.
SMACZNEGO JAJCA Z OKAZJI !
Na obwodzie nie ma, ale to co ciekawe w AU jest w środku właśnie 🙂
A my na Australię właśnie zostaliśmy zaopatrzeni w solar panel… 🙂 Przezornie Janek zabrania mi kupienia pre-paida z internetem, więc może jednak nie będzie takiego kartofliska…
I jeszcze to:
kartofel? ja mam całą furmankę pyr ;p zazdroszczę Wam drogi! oj tak!
„zapanowanie nad zgubnym nawykiem kompulsywnego sondowania telefonem dostępnych sieci wifi”…
Oj dobrze znam ten nawyk 🙂
Heh, na ten wpis trafiliśmy akurat, gdy odpoczywaliśmy sobie na przystanku autobusowym, gdzieś na tajskiej wiosce i odruchowo szukaliśmy wifi. Było 😉 Swoją drogą, po tytule myślałem, że wpis będzie o tęsknocie za ziemniakami 😛
A za ziemniakami swoją drogą tęsknimy 🙂
Znam to doskonale z autopsji 🙂 Po takim dniu przy kompie jestem zła, że cały dzień spędziłam właśnie w ten sposób,po czym obiecuje sobie, że to się więcej nie powtórzy! Mijają 2 tygodnie i znowu łapię się na tym samym! Wy macie kartofla, my mówimy na to zombie 🙂 i też nie możemy doczekać się dzikości Australii. Pozdrawiamy!
Więc jednak wiele osób ma podobną refleksję 🙂
Hej, ale dzięki tym zabawkom my mamy takie fajne relacje z waszej podróży:-) Wesołego jajka:)
Przepraszam, ale czy Wy wzięliście ze sobą dwa notebooki w taką podróż?
Najpierw był (tylko) jeden, po drodze dokupiliśmy drugi. Wiesz, te kłótnie o to, kto wykorzysta ostatnie minuty baterii….
Pisząc powyższego komenta/pytanie nie znałem jeszcze Waszych wcześniejszych przygód, ale już jestem po lekturze całego blogu i wszystko stało się jasne:) Niemniej jestem i tak zaskoczony, że drugi laptop był niezbędny. Co prawda moja miesięczna wyprawa dookoła Islandii nie umywa się do Waszej, ale mniej więcej wiem czym to pachnie i tak się zastanawiam, przez pół świata dźwigać w sakwach tyle sprzętu w imię wolności…
W przyszłym roku wybieram się w podobną podróż; nie myśleliście o zabraniu uboższego w wymiarach (ale też i w funkcjach) tableta? Można by go ładować przez dynamo, już to sprawdzałem. A druga sprawa to czy nie myśleliście o malutkim urządzonku, które przy pomocy satelity non-stop pokazuje gdzie dokładnie jesteście (findmespot.com) + posiada kilka innych użytecznych opcji?
Zgadza się – super się Was czyta. Pozdrawiam
O tablecie myśleliśmy, macaliśmy w sklepach, ale uznaliśmy, że do pisania bloga toto raczej się nie nadaje. No i nie da się grać w niektóre gry (tak, gramy w gry komputerowe pod namiotem:)). Ale tablet ma tę zaletę, że można go załadować np. z tego naszego solar panelka. Z komputerami zawsze trzeba szukać gniazdka. Myślę, że w przyszłości na krótsze wyjazdy albo rozważymy tablet, albo wręcz przeciwnie – żadnych elektronicznych zabawek. Właśnie by nie kusiło, nie odwracało uwagi od miejsca.
Urządzonko do śledzenia przez satelitę widzieliśmy u człowieka, który się wspinał po wysokich górach i rodzina nalegała na takie rozwiązanie. Wiadomo, na wypadek jakiegoś nieszczęścia. Ale my o tym nie myśleliśmy, bo nie mieliśmy takiej potrzeby. Zasięg komórkowy/internet jest na tyle często, że informujemy rodzinę o naszym położeniu, dajemy relację na bloga, i to wystarczy.
o tak, kartofel i zakała. uporządkowane relacje z własnym laptokiem to podstawa zdrowia psychicznego. zwłaszcza w podróży. zwłaszcza jak się z podróży prowadzi bloga. zwłaszcza jak się podróżuje, prowadzi bloga z podróży i wychowuje dziecko. najobrzydliwszy w świecie dylemat – pobawić się z Mary, czy przysiąść na chwilę do kompa?
[Marzena] w moim przypadku zdecydowanie to laptok rządzi
No co za tekst 😉 Właśnie wróciliśmy z offroad’owego wypadu, na którym te same dylematy w głowie nagniatały mózg. Przyjżdzamy, szybka obróbka zdjęć do artykułu na bloga, zaznaczanie trasy na google maps dla czytelników… króciutka prasówka podróżnicza.. i proszę! Internet wsysnął kolejne Australijskie godziny. Pyry we łbie, jaki to w ogóle genialny temat na post, a jak łatwo go przeoczyć 😉 Przecież nie lubimy łapać się w pułapki…
pozdrawiamy z Sydney, pełnym darmowych wi-fi ;D
co za tekst w ogóle! Wracamy z trasy WIELKANOCNEJ do Sydney z tym samym kartoflem we łabie..a tu taki post 😉 No pięknie przyuważone i napisane!
Niestety. Czasami udaje nam się uwolnić na kilka dni, ale potem trzeba coś wrzucić na bloga, komuś dać znać że żyjemy… chwila słabości i wracamy do punktu wyjścia 😛
Bardzo fajny artykuł i blog, na którego trafiliśmy całkowicie przez przypadek 🙂 My podróżując staramy się ograniczać użytkowanie komputera do ewentualnego sprawdzenia drogi lub zrzucenia zdjęć 😛 Pozdrawiamy Tripciak Crew – VW T3 on the road
Dokładnie wiem o czym mówicie. Sama często wpadam w taką rutynę i codziennośc, że nawet nie zauważam, jak bardzo jestem zmęczona i czuję się beznadziejnie. Dopiero jak się człowiek oderwie na chwilę od tego zalewu informacji to zaczyna czuć, że żyje. A post rewelacyjny, każdy powinien go przeczytać i się nad sobą zastanowić.
Ufff…. z Waszego postu i wszystkich komentarzy poniżej wynika, że dolegliwość ta nie tyczy się tylko mnie:) Od razu człowiekowi lepiej i na sercu lżej 😛
Wspaniały ten Wasz blog! Trafiłam tu wczoraj i czytam i czytam i nie mogę się oderwać. Zawsze mnie kusiło żeby tak rzucić wszystko, a teraz kusi jeszcze mocniej… 🙂