Czy ten tytuł brzmi jak slogan reklamowy z katalogu biura podróży? Właśnie tak ma brzmieć!
Nasze pierwsze wrażenia z Kazachstanu były ambiwalentne. Step – z jednej strony fascynujący i straszny, z drugiej – monotonny a latem dodatkowo morderczo gorący. Ludzie podobnie – albo niesamowicie gościnni i pomocni, albo obojętni, nieprzyjaźni, bardzo agresywni na drodze. Dlatego wjeżdżając do tego kraju po raz drugi, mieliśmy plan, by po prostu szybko przejechać go tranzytem prosto do granicy z Chinami. Ale po raz kolejny w tej podróży przyszło nam zweryfikować nasze pierwotne nastawienie.
Zacznijmy od tej różnorodności.
Jesienny step jest przepiękny. Ciepłe odcienie żółci, beżu i czerwieni, słońce łagodniejsze – już nie trzeba się przed nim chować tak desperacko.
Ale tutejszy step kryje w sobie tajemnice innego rodzaju. Na wschodnim krańcu Kazachstanu, wyschnięta ziemia nagle rozstępuje się, by ukazać taki oto zapierający dech w piersiach widok:
Kanion Szaryński – w USA mają podobny, tylko trochę większy.
Spędziliśmy leniwy dzień, czytając książki w tej niezwykłej czytelni i polując na najlepsze światło. A gdy jeepy z innymi turystami już sobie pojechały, mieliśmy świetną miejscówkę na kamping tylko dla siebie. No… nie licząc Polaków w kamperze, którzy przez pół nocy mocno imprezowali, by na drugi dzień zorientować się, że chyba przekroczyli terminy swojej tranzytowej wizy…
Wschodni Kazachstan to nie tylko step, ale i całkiem wysokie góry, które we wrześniu pokrywają się śniegiem. Zielona, skalista ulga dla oczu! Dla nas dodatkowo to świetna odmiana po pięciu miesiącach oglądania świata znad rowerowej kierownicy. W dodatku – jedyne pół godziny jazdy autobusem miejskim z centrum Ałmaty!
Pedałując w kierunku chińskiej granicy obserwowaliśmy zmieniające się krajobrazy – w pewnym momencie mogliśmy poczuć się jak na afrykańskiej sawannie, zaś chwilę później zaskoczył nas znajomo wyglądający, swojski, gęsty, pachnący las.
Tutaj, na wschodzie, mogliśmy też zaznać ludzkiej gościnności, za którą już powoli zaczynaliśmy tęsknić. Zwykłe, drobne rzeczy – zaproszenie na herbatę do przydrożnego zajazdu, niezwykle uprzejma obsługa na stacji benzynowej, zaskakująco sympatyczni kierowcy przyjaźnie machający i zagadujący nas przez uchylone szyby. I spotkania z osobami, które naprawdę były zainteresowane tym, co ta dwójka popaprańców na rowerach ma ciekawego do powiedzenia. Jak choćby z leśniczym, którego leśniczówka, ukryta w małym zagajniku pośrodku stepu, stała się naszym domem na jeden wieczór. W pozbawionej prądu chatce zaraz po zmroku na stole wylądowały: lampa naftowa, wódka i manty (pierożki z mięsem, jadane w całej Centralnej Azji). A potem przez kilka godzin rozmawialiśmy o wszystkim: o naszych krajach, o polityce, o gospodarce, o pięknie przyrody. Piękna, interesująca wymiana wiedzy – my dowiedzieliśmy się mnóstwo o Kazachstanie, a on szczegółowo wypytał nas o sprawy, które go ciekawiły. W Chinach już zaczynamy za tym tęsknić.
Doskonałe zdjęcia, zazdrościmy takiej wyprawy!