Rok życia poza domem

langkawi-kwitJak to jest przeżyć taki kawał życia bez domu? Dziś już wiemy: w porządku, nawet się tego jakoś specjalnie nie odczuwa. Czasem tylko ktoś sprowadza nas na ziemię wręczając do podpisu kwit z rubryką „adres zamieszkania”.

Taki właśnie papier dostaliśmy od miłego pana szlabanowego na północnym skraju malezyjskiej wyspy Langkawi. Pan szlabanowy stał przy wjeździe do jej prywatnej części. To nie żart, ktoś kupił sobie najbardziej malowniczą zatoczkę na wyspie i wybudował w niej resort.

Wjechać może tam każdy, ale musi spełnić kilka warunków. Nie wolno na przykład: zbierać muszelek, łowić ryb, słuchać głośno muzyki (tylko w słuchawkach), jeździć z prędkością powyżej 40km/h (da się zrobić), niepokoić gości resortowej plaży, korzystać z leżaków i najważniejsze: pod żadnym pozorem nie wolno rozpalać ogniska, rozkładać własnych parasoli, czy namiotów. Opuścić rajską wyspę należy przed siódmą wieczorem. Po zapoznaniu się z tym warunkami wpisujemy adres na Langkawi – tent, numer rejestracyjny samochodu – bicycle, podpisujemy, szlaban unosi się i raj staje przed nami otworem.

Gdy wylegiwałem się już na białym piachu doszła do mnie jedna rzecz: jak rzadko podczas naszego roku w Azji spotykały nas sytuacje, w których w jakimś miejscu kategorycznie nie mogliśmy się rozbić. Owszem, raz w Azerbejdżanie portier przegonił nas spod zdezelowanej winiarni, w Chinach wezwali na nas policję, a w Wietnamie pocięli nam namiot. Ale to przecież były jednostkowe przypadki – kilka na niemal trzysta noclegów pod namiotem. To chyba całkiem niezły wynik. Najczęściej azjatycki stosunek do własności prywatnej był bardzo wyluzowany, a ludzie pozytywnie zdziwieni wizytą rowerowych neo-nomadów. No dobra, czasem zabraniali nam rozbicia namiotu. Tylko po to, aby zaprosić nas do domu.

Ciekawi jesteśmy jak to będzie, gdy z powrotem wjedziemy już w bardziej „zachodni świat”. Trochę nastraszył nas napotkany po drodze Kanadyjczyk. Wiecie, bo w Stanach w Kentucky właściciel rancza najpierw strzela, a później zastanawia się czy w krzakach poruszył się łoś, czy zbłąkany rowerzysta w swoim namiocie. Farmerzy z australijskiego outbacku też niekoniecznie muszą was pokochać. Podobnie jak kierowcy drogowych pociągów. Gdy byłem tam kiedyś na rowerze i chciałem w przydrożnym pubie zamówić coś do picia usłyszałem: „Are you a greenie? We don’t serve greenies here”. No cóż: pożyjemy, pojedziemy, zobaczymy. Będziemy raczej trzymać się miejsc dzikich, odludnych i pustych, w których nie będziemy nikomu przeszkadzać.

To jeszcze nie Australia, tylko malezyjska Langkawi.
To jeszcze nie Australia, a malezyjska Langkawi.

Jedno jest pewne: świat wybetonowany, cywilizowany, pełen zakazów, nakazów i świętego prawa własności rowerowym neo-nomadom przyjazny nie jest. Zastanawialiście się kiedyś, jak bardzo taki świat was ogranicza? Nawet jadąc na wakacje musicie mieć wszystko zaplanowane. Autobus tu, taksówka tam. Nocleg obowiązkowo pod dachem. No bo jak inaczej? Pod chmurką jak jakieś dziady? Tak się nie godzi. Jeżdżąc wcześniej na wakacyjne wypady też tak myśleliśmy. Nie chcieliśmy aż tak daleko wychodzić poza swoją strefę komfortu. Teraz dopiero dostrzegamy jak bardzo takie myślenie nas ograniczało i zabierało z podróży wszystko co najlepsze. Wszystkie przygody, noce spędzone pod mostem, nieoczekiwane spotkania. Dwadzieścia osiem lat zajęło nam, żeby choć trochę zrozumieć, o co chodzi w bardziej swobodnym podejściu do podróżowania, czy może bardziej – życia w podróży. Lepiej późno niż wcale.

Swoją drogą, fascynują mnie ludzie, którzy świadomie wybierają taki tryb życia – do końca życia. Weźmy na przykład Freddiego Caveman’a, który od jedenastu lat mieszka na jednej z Wysp Kanaryjskich i zawitał nawet do polskiej blogosfery. Twierdzi, że żyje za jedno Euro dziennie. Każdego dnia budzi się skoro świt i rusza do roboty sprzątać śmieci po turystach na pobliskiej plaży. Reszta dnia mija mu na czytaniu książek.

Nawet w polskim, dużo mniej przyjaznym klimacie, znajdzie się tu i ówdzie taki „wariat”. Niedawno media rozpływały się nad facetem, który zamieszkał w ziemiance w lesie niedaleko naszej rodzinnej Łodzi. Nie oczekiwał od nikogo pomocy. Sam dał radę przetrwać zimę. Z podziemnego lokum wykopali go urzędnicy. Okazało się, że nielegalnie zasiedlił teren należący do miasta. Bezdomny wybudował sobie więc szałas na prywatnej działce kawałek dalej, w tym samym lesie. Tym razem wszystko jest już majestacie prawa, za zgodą właściciela i urzędnicy mogą mu nadmuchać.

 „Łatwo ci tak gadać, bo tak jak ja – masz ciepły dom, do którego w każdej chwili możesz wrócić” – skarciła mnie Mażna, gdy opowiedziałem jej, że chętnie napisałbym o tym na blogu. Racja, o tym łatwo zapomnieć po roku w drodze, a jest to bardzo istotna różnica. W każdej chwili możemy sobie powiedzieć dość i dać się przygarnąć rodzicom pod ciepły dach. Wrzucamy na bieżąco zdjęcia, może nas jeszcze poznają.

Moment powrotu zresztą nieuchronnie się zbliża. Odsuwamy go w czasie, na ile się da. Nie ma co ukrywać, spodobało nam się nasze nowe nomadyczne życie. Jednak aż tak nas jeszcze nie porąbało, abyśmy chcieli prowadzić je w nieskończoność, albo zamieszkać po powrocie w szałasie

Ale w domku, który wybudował sobie pewien projektant stron internetowych ze Stanów to już bardzo chętnie. Oczywiście minimalizm w wydaniu amerykańskim to zupełnie inna bajka i inna skala. Mobilny dom Aleka nie jest jaskinią, ani ziemianką. Kosztował „tylko” 30 tysięcy dolców. Nie zmienia to faktu, iż jest kolejnym dobrym przykładem na to, jak podróże mogą zmienić życie dobrze poukładanego informatyka-nudziarza. Pewnie wielu z jego znajomych puka się w głowę i pyta: stary, jak możesz mieszkać w takich warunkach? Mógłbyś, niczym każdy szanujący się Amerykanin, zawiązać sobie kredytową pętelkę na szyi i kupić dziesięć razy większy i droższy dom. Sęk w tym, że Alek wcale tego nie chce. Wystarcza mu to co ma, a zaoszczędzone pieniądze przeznacza na… odpoczynek i rzecz jasna – podróże.

Jedno jest pewne: życie po ponad roku spędzonym w podróży, rzadko kiedy jest dokładnie takie samo jak przed wyruszeniem w drogę. Tak pewnie będzie i w naszym przypadku. Nie wyobrażam sobie, abym po powrocie miał przejmować się rzeczami, które kiedyś urastały w mojej głowie do rangi wielkiego dramatu. Z drugiej strony zupełnie inne rzeczy będą teraz dla mnie ważne. W sumie to sam się sobie dziwię. Zawsze uśmiechałem się pod nosem, gdy ktoś po powrocie z jakieś-tam podróży opowiadał o wielkim „przewartościowaniu” swojego życia. Dziś muszę przyznać, że coś w tym chyba jednak jest.

10 odpowiedzi do “Rok życia poza domem”

  1. Podróże to jeden z cenniejszych elementów, zdarzeń które potrafią zmienić wartościowanie rzeczy, życia… itp.
    Jak zostaniecie rodzicami, znów coś Wam się zmieni, dojdą nowe wartości i nowe pomysły jak się zabrać z dziećmi tu i tam.
    Super Was się czyta.

    pozdrawiam

  2. Langkawi spoko… szkoda tylko, że jak tam byliśmy, to całe dnie lał deszcz 🙂 na plaży leżeliśmy może z godzinę – tuż przed odlotem :/ czas umilały nam frykasy ze sklepu bezcłowego i skuter, na którym uciekaliśmy przed goniącymi nam ciężkimi chmurami.

  3. Ps. Wsród znajomych panuje przekonanie, ze z nami sie nie jeździ na wakacje, bo wszędzie przyciagamy zła pogodę, łącznie z burza piaskowa na saharze, widziana przez tubylców po raz pierwszy od wielu, wielu lat. Welcome to my world 😉

  4. Spojrzenie się zmienia to fakt, podejście do pewnych kwestii również ale szybko się też wsiąka w codzienność i potem często się zapomina o tym co było ważne zaraz po powrocie z długiej podróży 🙂 No i priorytety naturalną koleją rzeczy są inne. W podróży takiej jak wasza priorytetem jest codziennie znaleźć miejsce na nocleg, coś zjeść, zobaczyć a w mieście na co dzień jak się ma dach nad głową/byle jaki własny/wynajęty, a po jedziecie można skoczyć do hipermarketu – to te prio idą w inne kierunki.

    W zależności od od osoby takie ‚przewartościowania’ są albo chwilowe albo na zawsze ale to też zależy jak kto mocno dostał w dupe w trakcie swojej podrózniczej przygody 🙂

    Trzymam kciuki za spokojny i wesoły powrót do letniej Polszy, z obiadem u rodziców, piwem ze znajomymi i chwilą na realizację tego czego Wam brakowało będąc w podróży 😉

  5. „Wiecie, bo w Stanach w Kentucky właściciel rancza najpierw strzela, a później zastanawia się czy w krzakach poruszył się łoś, czy zbłąkany rowerzysta w swoim namiocie.”

    Ej, w Chinach też się nie zastanawiają. Dzięki temu mamy pięknie dziurkowany namiot i parę innych rzeczy, które akurat były na linii strzału. Dobrze że nie głowy 🙂

Skomentuj Żaneta Golden-Rapid Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.