Z taką misją do Państwa Środka kilka lat temu wybrała się ekipa BBC. Brytyjczykom udało się. Efekty ich poszukiwań można obejrzeć w inspirującym dokumencie „Wild China”. Czy mając nieco mniejszy budżet także można udać się na podobną misję? Czy nie dysponując helikopterem, a jedynie dwoma osakwionymi rowerami, też można dostać się w miejsca, z których widok zapiera dech w piersiach? Wreszcie, czy bez wsparcia armii specjalistów i tłumaczy da się wypatrzeć i – co najważniejsze – zrozumieć niuanse chińskiej kultury?
Wjechaliśmy więc do Chin, podobnie jak mnóstwo innych turystów, z głowami pełnymi wszystkich tych wypranych klisz, jakimi dysponuje przeciętny człowiek z Zachodu. Mając w pamięci cudowne kadry z brytyjskiego dokumentu, ruszyliśmy na własną misję. I chociaż doskonale wiedzieliśmy, że Chiny to także wielka fabryka świata, smog, ścieki i metry sześcienne betonu, bardzo chcieliśmy odnaleźć te urokliwe poletka na zboczach gór, rolników w charakterystycznych kapeluszach, kolorowe świątynie, potoki rowerzystów płynące ulicami miast, czy wreszcie misie panda leniwie gryzące bambusowe liście. Bajka. Mówiono nam: „spieszcie się, bo piękne, dzikie miejsca, które my widzieliśmy rok temu, dziś mogą już zwyczajnie nie istnieć, albo zostały zamienione w tandetną atrakcję turystyczną”. Jak zatem udały się nasze poszukiwania?
Cóż, ogólnie rzecz ujmując, nie było łatwo. Wjechaliśmy do kraju, w którym nie ma rzeczy niemożliwych, szczególnie dla inżynierów. Z fotograficznego punktu widzenia – trzeba było nieźle się nakombinować, by znaleźć kadr wolny od betonu czy blachy falistej. Niebotycznie wysokie wiadukty czy tunele przewiercające się przez góry robiły wrażenie, ale jednocześnie brutalnie ingerowały w krajobraz i w życie ludzi. O tym, jak to jest mieszkać w cieniu estakady napiszę innym razem. Ale tutaj, na chwilę zapomnijmy o tym ludzkim kontekście, powstrzymajmy się od analiz, i skupmy na naszych małych, estetycznych odkryciach.
Całe szczęście, że naszą chińską przygodę zaczęliśmy nie od dusznego Pekinu, a od prowincji Xingjang. Peryferyjna, ogromna i pusta, tak podobna do państw Azji Centralnej, pozwalała nam na stopinowe dawkowanie wrażeń. A także – na pełną swobodę w wybieraniu miejsca na namiot!
W Uzbekistanie widzieliśmy dopiero kwitnące krzaczki bawełny, tymczasem do prowincji Xingjang wjechaliśmy dokładnie w porze zbiorów.
Ogromna część prowincji Xingjang to nieszczególnie sprzyjająca życiu pustynia. W okolicy miasta Turpan udało się przechytrzyć naturę – dzięki wybudowaniu systemu podziemnych kanałów transportujących wodę, powstała zielona oaza słynąca z uprawy winogron. Dzisiaj w ramach wycieczki można oglądać winnice oraz imponujące ruiny starożytnego miasta. Na to ostatnie szkoda nam było pieniędzy (bilety wstępu do chińskiech atrakcji są koszmarnie drogie). Na szczęście, w labiryncie dróżek poprowadzonych pośród winnic, można było „zgubić się” zupełnie za darmo.
Już w prowincji Gansu, zatrzymaliśmy się na chwilę w miejscu, w którym znajdował się najdalej wysunięty na zachód odcinek Wielkiego Muru. Imponującą twierdza stanowiła bramę do ówczesnych Chin, przez którą przechodziły karawany wędrujące wzdłuż Jedwabnego Szlaku, i którą wypędzano z kraju niepokornych. Jak głosi legenda, budowa twierdzy była tak doskonale zaplanowana, że po jej skończeniu została tylko jedna, niewykorzystana cegła. Za jedyne 60 zł można wejść do środka, i podziwiać m.in. świątynię, w której cały czas sprawowane są obrzędy.
Wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO twierdza jest obecnie restaurowana.
Na terenie twierdzy można jeszcze znaleźć miejsca, które w dość dobrym stanie przetrwały próbę czasu.
W Gansu obserwowaliśmy stopniową, ale konsekwentną zmianę klimatu i krajobrazu. Równinne pustynie ustępowały powoli miejsca górom, robiło się bardziej wilgotno, innymi słowy – pojawiły się sprzyjające warunki dla rolnictwa.
Na malownicze uprawy ryżu przyjdzie jeszcze czas – tutaj jeszcze dominuje pszenica, cebula, czerwona papryka, kukurydza i kilka innych niezidentyfikowanych roślin.
Jaki jest pożytek z dziesiątek ciężarówek codziennie przejeżdżających przez wieś? Można je wykorzystać na przykład do młócki.
Rolnik przerwał pracę i przystanął na chwilę, by zapozować mi do zdjęcia. Również jak zapozował.
W południowym Gansu przez wiele kilometrów toczyliśmy nierówną walkę z siłami zaprowadzającymi rozwój i postęp. Malownicze doliny rozgrzebane z powodu budowy kolejnych autostrad, całe góry powoli zjadane przez maszyny rozdrabniające skały, cementownie i fabryki wypluwające z kominów śmierdzący dym, smoła oblepiająca nasze rowery… Szczęśliwe były wioski ulokowane po drugiej stronie rzeki, z dala (na razie?) od całego bałaganu.
Po drodze mijaliśmy też świątynie – od zwyczajnych, małych, wiejskich, po ogromne kompleksy świątynne, które jako normalnie funkcjonujące miejsca kultu są dostępne bezpłatnie dla każdego.
Planując naszą trasę, bardziej niż wskazaniami przewodnika Lonely Planet, kierowaliśmy się takimi czynnikami, jak profil podjazdów, stan nawierzchni drogi, liczba kilometrów, które jesteśmy w stanie przejechać przy goniących terminach wiz. Z bólem serca, ale z litości dla naszych portfeli, musieliśmy ominąć kilka zachwycających atrakcji. Ale i tak czasem można było natknąć się zupełnym przypadkiem na perełki, takie jak świątynia wielkiego, leżącego Buddy, w której życie toczyło się zwyczajnie: mnisi przemykający pomiędzy niezbyt licznymi turystami, sklepy z pamiatkami i garkuchnie dla pielgrzymów, odgłos wiertarek zagłuszający mantry (w części mieszkalnej trwał właśnie remont łazienek, stare umywalki zalegały przed wejściem do jednej ze świątyń), pozłacane ołtarze, a obok nich trochę plastiku i tandety.
Nasze poszukiwania uważamy za całkiem udane.
Cdn. Przed nami kolejny miesiąc na eksplorowanie prowincji Syczuan i Junnan.





















