Zezwierzęcenie

Kiedy ostatnio czuliście się zjednoczeni z przyrodą, jak zwierzę? My, przez ostatnie 16 miesięcy w podróży, często tak mamy. A podczas australijskiego finiszu zdziczeliśmy już do reszty.

Zwierzęcą pobudkę mamy codziennie bladym świtem, gdy pod nasz dom przylatuje Pan Kruk. Ptaszysko to jest dużo bardziej cwane niż mogłoby nam się wydawać. Z marszu orientuje się, że dzień wcześniej pod osłoną nocy coś wyrosło na jego terytorium. Swoje odkrycie oznajmia przeraźliwie głośnym krakaniem, które u australijskiej odmiany przechodzi czasem w różne dziwne jęki, czy prychania. Jedno jest pewne, spać przy takim koncercie się nie da. Poza tym sprytne i bezczelne kruki podchodzą do nas bliżej i swoimi masywnymi dziobami grzebią we wszystkim co się da.

Wyłazimy więc zaspani z namiotu, po tym jak nagniataliśmy wczoraj do późnego wieczora, aby wykorzystać cenne godziny bez wiatru w mordę i wpadamy wprost w trawę i krzaki. Nie takie przytulne i zielone krzaki jak w Polsce, lecz twarde, najeżone i czekające tylko, aby wbić swoje fantazyjne nasiona w ubranie. Albo gorzej, po chamsku mocno ukłuć w tyłek. Przestało nas to jednak w najmniejszym stopniu wkurzać. Wielkie rzeczy, pokłuje, poboli i przestanie. Chodzimy, siadamy i wylegujemy się w tych nieprzyjaznych krzakach w najlepsze.

Chwilę później zrywa się wiatr, a słońce zaczyna piłować niemiłosiernie. Jedyne co pozostaje nam – zagubionym zwierzętom zrobić, to chłodzić się pędem powietrza podczas jazdy. A gdy i to już nie pomaga – próbować schować się gdzieś w cieniu. Niestety cień i chłodniejsze miejsca w pobliżu koryta rzek są w tej krainie okupowane przez komary. Jeszcze gorzej jest w pobliżu piaskowych wydm przy morzu. Te zaciszne miejscówki upodobały sobie małe muszki. Z pozoru niegroźne, są jeszcze bardziej zaciekłe i krwiożercze od komarów. Wygłodniałe hordy krwiopijców atakują tak wściekle, że od razu przekonują nas do powrotu na słońce.

Kilkanaście, może kilkadziesiąt kilometrów dalej pod irytujący wiatr, i Mażna już krzyczy z oddali, że jest głodna. Oj, jak bardzo głodna! Tym razem udaje nam się znaleźć lepsze miejsce na stopa. W pewnym momencie pośród nudnego krajobrazu sawanny wyrosły baobaby. Nasza radość jest nieskończona. Ach, w cieniu takiego drzewa można w końcu odpocząć. Wyjmujemy wiktuały z sakwy. Będzie na bogato, bo po niedawnej wizycie w markecie jedzie z nami bekon. Rozpakowujemy, jemy pierwsze kęsy i już matka natura szykuje na nas kolejny atak. Tym razem z powietrza. Nad naszymi głowami zbierają się jastrzębiowate drapieżniki. Schodzą coraz niżej i bacznie wpatrują się w nasz bekon. Czujemy się trochę nieswojo. Uprzedzamy atak i sami rzucamy im na pożarcie kawałek skórki z tłuszczykiem. Jeden z ptaków zatacza nad nim jeden krąg, potem drugi, aż w końcu robi efektowny zwrot przez prawe skrzydło, pikuje w dół i gwałtownie chwyta zdobycz w szpony. W Australii drapieżnych ptaków jest tak dużo, że karmić moglibyśmy je godzinami niczym emeryci dokarmiający gołębie na polskich blokowiskach.

Gdzieżbyśmy się nie ruszyli obserwują nas oczywiście tysiące kangurzych oczu. Torbacze okazały się niegroźne i zawsze w porę schodzą nam z drogi, choć raz gdy zasiedliliśmy na noc ich przytulną, kangurzą dolinę, następnego dnia z rana przyszły sprawdzić, czy oby na pewno już się z ich miejscówki wynosimy.

Jedziemy dalej i mijamy sporą rzekę, w której wody jest pod dostatkiem nawet w porze suchej. A może by tak dać nura dla ochłody? Nic z tego i tutaj Australia przygotowała na nas pułapkę. Jesteśmy już blisko Morza Timorskiego, z którego od północy wpływają do rzek gigantyczne słonowodne krokodyle, po australijsko-angielsku zwane salties. Mały, słodkowodny freshie nie jest specjalnie groźny, ale saltie to już co innego. „Another bloody idiot from Europe eaten by a crocodile” – wzdychają już niemal rutynowo Australijczycy przy lekturze porannej lokalnej gazety.

Niedaleko wody spotkamy też niezwykle wredną odmianę ropuchy, która wydziela ze swojej skóry śmiertelne toksyny. Nawet krokodyl, gdy połasi się na taki przysmak, szybko skończy swój żywot. Żabiska to obce gatunki, który wylądowały w Australii w imię walki z pasożytami trzciny cukrowej. Zgadnijcie czym skończył się ten eksperyment. Oczywiście przywieziona ze Stanów toksyczna ropucha stała się plagą i ogromnym zagrożeniem dla rodzimej fauny.

Podobnych przykładów mógłbym tutaj jeszcze wymienić dużo. Ale już chyba teraz możecie sobie wyobrazić jak brniemy wśród tego australijskiego zwierzęcego królestwa do przodu, dzień po dniu i wcale nie czujemy się jakbyśmy zasiadali na jego tronie. Wręcz przeciwnie, to my musimy się do jego zasad dostosować. To właśnie interakcji z przyrodą i zwierzętami mamy w tym kraju najwięcej. Ludzi widujemy tylko w samochodach pędzących po prawie pustych na północy drogach. Dlatego czasem już nam nieźle odbija. A to odpowiemy coś krukom, a to przestraszmy swoim muczeniem stada biegających tutaj samopas krów. Te ostatnie boją się nas panicznie i gdy tylko nas zobaczą, uciekają w popłochu, z zawrotną jak na europejskie krowy prędkością niczym stado koni.

Po pół tysiąca kilometrów, czyli pięciu dniach jazdy przez takie pustkowie, docieramy do miasta. Kilka blaszanych domków i supermarket, a już kilkaset metrów dalej dobrze znany nam busz. Czasem trudno o podładowanie laptopa, a o Internecie można pomarzyć. Zaopatrujemy się w 15 kilogramów jedzenia i 15 litrów wody, odpoczywamy polegując na ziemi i na tym koniec. No dobra, raz w miejscowości o typowo australijskiej nazwie Timber Creek trafiliśmy na koncert. Kilkuosobowy zespół grający muzykę na żywo i drugie tyle publiczności. Był jeszcze barman tłumaczący rozochoconym konsumentom, że więcej alkoholu już im nie sprzeda. To była chyba największa wielkomiejska atrakcja jaką napotkaliśmy przez dobre dwa tysiące kilometrów.

Jadąc rowerem przez pustkowia zachodniej i północnej Australii czuliśmy jak wsiąkamy w przyrodę bez reszty. Imersja ta jest tak silna, że mógłby ją przerwać tylko dłuższy pobyt w wygodach, pod dachem, w większym skupisku ludzi. Do wszystkich naprawdę dużych miast jest jednak tak daleko, że nawet się o nich nie myśli. Od każdego dzieli nas przecież miesiąc pedałowania. Pamiętam, gdy raz w środku nocy i w środku niczego dostrzegliśmy przed nami kilka latarni rozświetlających skrzyżowanie. Długo wpatrywałem się w nie i nie mogłem dojść o co chodzi. Raz, jestem bez soczewek lekko ślepy. Dwa, zdążyłem już zapomnieć jak wyglądają latarnie i oświetlone ulice.

A najlepsza w tym wszystkim jest jeszcze inna rzecz. To, gdy czujemy jak budzą się w nas pierwotne instynkty. Wiemy już czego się bać, a czego nie, czego nasłuchiwać, za czym wyglądać. Stado wyjących przeraźliwie i powarkujących niedaleko naszego namiotu dingo? W nocy? Nic strasznego, one wcale nie są takie odważne i nie zdecydują się zaatakować człowieka. Każdy krok stawiamy uważnie. O odwaleniu tutaj jakiejkolwiek głupoty, jak choćby skręcenie kostki, nie może być mowy. Jako prawdopodobnie największa pierdoła na świecie, nigdy nie spodziewałem się, że w takich warunkach nie wyzionę po tygodniu ducha. A już tym bardziej nie spodziewałem się tego, że takie życie może mi się spodobać. Dużo narzekałem ostatnio na tym blogu na Australię, ale jedno muszę przyznać. W jej przyrodzie można się zakochać. W tym kraju czujemy się z przyrodą zjednoczeni. Wrócimy, ucieszymy się ludźmi, miastem, cywilizacją. Minie trochę czasu i szybko zacznie nam tej bezkresnej dziczy i naszego wewnętrznego zdziczenia brakować.

australia-przyroda-outback-9
Gniazdo bowerbird bower. Samczyk buduje je tylko i włącznie dla szpanu przed laskami. Samiczka ocenia potem jego dzieło, ale dla młodych buduje już nowe gniazdo.
australia-przyroda-outback-6
Toksyczna ropucha, tutaj już nieco zasuszona.

australia-przyroda-outback-14 australia-przyroda-outback-13 australia-przyroda-outback-12 australia-przyroda-outback-11 australia-przyroda-outback-10 australia-przyroda-outback-8 australia-przyroda-outback-7 australia-przyroda-outback-5australia-przyroda-outback-3 australia-przyroda-outback-2 australia-przyroda-outback-1

12 odpowiedzi do “Zezwierzęcenie”

  1. Znowu fajny tekst + super zdjęcia (jkie to mniejwięcej okolice?) ! Fajnie macie… 😉
    P.S. Dźwięku „kraczących” australijskich kruków nie zapomnę nigdy. Coś niesamowitego! Na marginesie – im bardziej posywałem na wschód i potem na północ, tym bardziej ten dźwięk się zmieniał. Ale zawsze pozostał inny od tak nam znajomego klasycznego kraaa… kraaa… kraaakania. 😀

  2. Tyle wiemy o sobie ile nas sprawdzono. Myśle że udało wam się przetestować się gruntownie! Pełen szacun za odwagę, wytrwałość, no i kondycję:-) Przy tych warunkach pogodowych i atakującej zewsząd przyrodzie pół tysiąca km. w pięć dni!!!

  3. P.S. Cieszę się, że zmieniacie zdanie o Australii. Mnie też tam ciągnie i ciągnie. Gdzieś już tu Wam pisałem, że mój rowerowy guru, Eryk Straarup (ten, co to wkoło AU bił rekordy), gdy go zapytałem dlaczego tyle razy tam był i dlaczego jego kolejna wyprawa będzie znowu do AU (http://www.lonebiker.dk/2014eng.htm) odparł: „Jedź, to zobaczysz”. Pojechałem. Zobaczyłem. Chcę więcej… !!! 😉

  4. Wam będzie brakować kontaktu z australijską przyrodą, a mnie będzie brakowało Waszych świetnych relacji z podróży życia, jak sądzę. Podziwiam jak zawsze za odwagę i pasję. Powodzenia 🙂

  5. A o solarnych ładowarkach słyszeliście? Australia pełna słońca, to bez problemu podładujecie każdy sprzęt. Koszt ok 300zł. Szukajcie na allegro^^

    1. Dzięki za hint, o solarach nie tylko słyszeliśmy, alei używaliśmy – właśnie w Australii.
      Z solara bez problemu ładowało się telefon, iPoda czy Kindle, ale niestety laptopa już się nie dało, i tutaj trzeba było szukać gniazdka.

Skomentuj Przemo Klaja Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.