700 kilometrów. Tyle musieliśmy ujechać od ostatniego marketu, w którym mogliśmy w sensownych cenach kupić jedzenie. „It’s a bloody long way” – powiedzieliby Australijczycy.
W Australii gdy odjeżdżamy spod sklepu nasze rowery suną niczym dwa czołgi albo przynajmniej opancerzone transportery. Kilogramy makaronu, wrapów, masła orzechowego, puszek i tak dalej. Ja robię dodatkowo za cysternę wioząc do szesnastu litrów wody.
Jeżdżenie tutaj na dwóch kółkach to wyzwanie. No chyba, że jest się emerytowanym żołnierzem niemieckiej marynarki albo innym weteranem. Tacy, gdy powieje w plecy, wyciskają dziennie nawet pod 300km i droga płynie im „trochę” szybciej. My w duecie na tego rzędu przebiegi nie mamy co liczyć. Umówmy się też – taka jazda ma niewiele wspólnego z podziwianiem widoków. Ja czasem myślę, że dałbym radę dwa razy szybciej. Do czasu gdy powieje mocno w paszczę, albo skończy się asfalt. Albo skończą się zapasy wody, o co przy niemal 40C w ciągu dnia nietrudno. Latem przy pięćdziesiątce nie dałoby już rady jechać w środku dnia.
Na szczęście w drodze możemy liczyć czasem na więcej niż tylko „brytyjską uprzejmość” tzn. pytanie jak leci i półlitrową buteleczkę wody. Zdarzają się tacy, którzy dobrze wiedzą czego potrzeba rowerzyście w Australii i od razu tankują nam wszystkie flaszki pod korek ze swoich wielkich zbiorników. A usłyszeć na trasie pytanie „Cześć, chcesz wodę, a może zmrożonego Red Bulla, Colę czy Fantę?” to już w ogóle rzecz bezcenna. Mariusz pozdrawiamy!
Nic w życiu nie smakowało mi lepiej niż taka zmrożona puszeczka 550km od ostatniego sklepu i 150km przed następnym. Tego dnia w ogóle mieliśmy dużo szczęścia. Dojechaliśmy przed zmrokiem do miejsca postojowego dla karawaniarzy. Do kolacji – dwa piwa i kompocik. To druga najsmaczniejsza rzecz jaką piłem w życiu.
Nie zawsze jednak mamy aż tak dobrze. Gdy po 124km z piekielnym wiatrem w mordę dojeżdżamy do Nanutarra Roadhouse. To taki domek w środku kompletnej pustki Zachodniej Australii. Domek oddalony grube steki kilometrów od wszystkich najbliższych miasteczek, w którym czeka na was taki „burger with a lot”. Cena za sztukę także a lot: 27 dolców. Tutaj nie ma już miejsca na skrupuły.
Jeżdżenie po tym kraju – ot tak sobie – rowerem może i ma znamiona lekkiego szaleństwa. Wszyscy kierowcy samochodów nam to tutaj wmawiają. Nie mamy żadnego super ekspedycyjnego wyposażenia ani liofilizowanego jedzenia. Mamy za to dwa laptopy, pluszowego hipopotama i kilka innych super przydatnych w Australii rzeczy.
Ale spokojna głowa. Trzymamy się dróg, po których jeżdżą ludzie i wszystko idzie świetnie. Choć australijska gościnność jest trochę inna niż ta, którą znamy z Azji. Tu nie ma wykładania wszystkiego na stół i posiadówek przy winie do późnej nocy. Symboliczne dwa gratisy, a ósmej grzecznie spać. Koniec imprezy. W tak trudnych warunkach docenia się jednak każdy najmniejszy gest i każdą wyciągniętą do nas pomocną rękę. A tych naliczyliśmy w ostatnich dniach dziesiątki. Dzięki temu droga była może i bloody long, ale wcale nie tak bardzo bloody hard. Jeszcze raz dziękujemy, kiedyś spłacimy ten dług wdzięczności.
te pustynne drogi lepsze niż niejeden asfalt w Polsce!;) pzdr
Tutaj moglibyśmy polemizować… choć fragment na zdjęciu rzeczywiście zacny.
Najgorsza jest tarka…
masakra
Nie no, super jest. Pomagają całkiem często i gęsto terenówki i kampery. Puenta jest pozytywna i wcale nie naciągana.
Aktualnie bardzo Wam zazdrościmy 🙂
n i e s a m o w i t e !
Brzmi trochę groźnie, jeżeli mniej lub bardziej musicie polegać na terenówkach i kamperach… Trzymam kciuki za stały dostęp do wody. 🙂
Burger ze zdjęcia 27 dolców? O_O Siły w nogach życzę!
Genialna wyprawa!
W tych okolicach nie ma czegoś takiego jak stały dostęp do wody, ale praktycznie każdy pomaga, więc jest OK. A no i raz zgubiłem 2l kolę, którą miła pani w sklepiku w Coral Bay policzyła mi – jak za litrową – za 5 dolców. No tyle stracić 🙂
Zajebiste! Ach, ach! Tareczka jak się patrzy na ostatnim zdjęciu 🙂
Dwa piwa i kompocik, najlepiej <3
Jest popyt, jest interes. Powodzenia! 🙂
Jest popyt, jest interes. Powodzenia! 🙂
No to cieszę się, że Wam jakoś leci i że się tak bardzo podoba. 😉 😉 😉
P.S. A banany po $7.95 za kilo jedliście? Całe szczęście, że taxu nie doliczają ! 😀
W Australii jest wszędzie cholernie daleko, ale za to droga wyjątkowo piękna 🙂 Zapraszamy przy okazji na kończący się jutro konkurs na naszym blogu 🙂
podziwiam… i foty super
Wspaniala podroz I piekne opisy ,fotki I wy !!!!
Cholernie fajna podróż:-)
szaleniiii 😉
Pozdrawiam Was no i hipopotama :). Ból szutrówkowej tarki rozumiem, oj ból!
ps. To ja się jeszcze z tą Australią zastanowię..
Hey. Widze ze jakos dotarliscie. Kiedy do Karijini dojechaliscie w ogole? Ja bylem tam 3 dni/4nocki i dwa ostatnie dni probowalem was zlapac na Savannah Camp site (Eco retreat), ale bez sukcesu.
Heeej! Szkoda, że nie spotkaliśmy się. Droga zajęła nam trochę więcej czasu, niż myśleliśmy. W Karijini odmeldowaliśmy się 24 maja – najpierw jedna noc w Savannah, potem druga w Dales Gorge. Ludzie nam powiedzieli, że ktoś nas szukał 🙂
Ta to ja 🙂 mialem dla was kotlety mielone i zimna wisniowke… no nic uwazajcie tam na siebie…