Jeszcze zanim tu wjechaliśmy słyszeliśmy i czytaliśmy, że to już nie będzie to samo co w Turcji. Gościnność tylko przysłowiowa, nikt sam z siebie nam nie pomoże itd. Pierwsze chwile w Batumi trochę to potwierdzały, ludzie okazali się dużo bardziej zdystansowani niż Turcy.
Widać, że każdy chętnie by podpytał – co to za kosmici na rowerach obwieszonych kolorowymi torebkami, ale mijając nas odwracał głowę, jeżeli podpatrywał to ukradkiem. Turek od razu pokrzykiwał, zagadywał, pakował wszędzie łapy, oglądał rowery, kręcił przerzutkami – aż czasem człowiek miał ich już dość.
Z Gruzinami jest zupełnie odwrotnie, raczej się nie narzucają (oczywiście, są wyjątki!). Jednak kilkadziesiąt kilometrów na wschód od miasta, w górach wszystko było już jasne. To nie przez złą wolę, nieprzyjazne nastawienie, ale raczej przez nieśmiałość. Wystarczy samemu zagadać i nagle okazuje się jak pomocni i gościnni potrafią być tutaj ludzie. Pierwsze lody przełamał jeden z jadących z nami Francuzów – Greg. Wypatrzył babuszkę, cierpliwie orzącą za pomocą krowy pole o nachyleniu czterdziestu pięciu stopni . Zatrzymał się, pomachał, przywitał się, cyknął fotkę.
– A może wejdziecie do nas na chwilę. Zaraz suprę naszykujemy. Pakuszać, pakuszać!
– Eee nie, nas tu w sumie jest piątka. To chyba będzie problem…
– Skąd, wpadajcie wszyscy! Nasz dom jest tu na górze.
U tej rodziny mieliśmy gruzińską suprę na wypasie, po której oczywiście nie dali rozbić namiotów, tylko przenocowali u siebie na górze w luksusowych warunkach. Widać gospodarzyli się dobrze, dzieciaki miały prywatne lekcje angielskiego w domu i znały już całkiem sporo słówek.
W kolejnych wsiach, szczególnie w głębi kraju, było już znacznie biedniej, ale nigdy nikt nie odmówił skrawka własnego pola na rozbicie namiotu. Nawet nie było prób udawania „ale o co chooodzi?”, tylko od razu uśmiech i „polotko? nie ma problemu! charaszo!”. Tak jest praktycznie wszędzie, Gruzini się niesamowici, przemili. Przeciętny obywatel tego kraju ma zdecydowanie mniej niż Turek, a mimo to chce pomóc na każdym kroku.
Co do tu dużo gadać – Gruzja jest super, Gruzini są super! Aż szkoda wyjeżdżać, dobrze że jesteśmy już przy granicy, a wiza do Azerbejdżanu zacznie tykać dopiero szesnastego. Mamy jeszcze trochę czasu nacieszyć się tym krajem na spokojnie. Właśnie siedzimy sobie w „public service hall”, pachnącej nowością siedzie urzędu. Obsługa jest przemiła, pilnuje nam rowerków, wszystko aż lśni nowością, wifi szybkie jak błyskawica. To za Saakaszwilego udało się dobrze, tak samo jak remonty wybranych turystycznych miejscowości.
Szkoda, że nie zawsze jest tak fajnie. Absurdów w stylu: nowiutka, czysta publiczna toaleta w ładnym budynku zamknięta na trzy spusty, nie brakuje. Obok oczywiście wszystko zasrane i przysypane śmieciami… Widać też na każdym kroku, że kapitalizm zrobił tutaj dobrze (albo nawet, aż za dobrze) tylko garstce ludzi. Niestety, ci sami przemili Gruzini w chwili, gdy wpadły im w ręce zielone banknoty, potrafią zmienić się w straszliwych buraków.
To co dzieje tu się na drogach ciężko opisać i z pewnością kultura jazdy w Polsce jest już lata świetlne przed Gruzją. Najbardziej idiotyczne manewry wykonują oczywiście czarne Mercedesy, a w nich panowie władcy świata z wielkimi brzuchami i złotymi zegarkami. Czasem na manewrach się nie kończy. Człowiek jedzie z tymi sakwami pod 12% ściankę już któryś tam kilometr, a obok w samochodzie zdecydowanie nieprzyjaźnie wydziera się banda buraków. Nic tylko odpyskować tradycyjną polską wiązanką z dużą ilością głosek „k”, „r” i „p”.
Naprawdę cieszymy się, że 90% kraju przejechaliśmy podrzędnymi dróżkami przez wioski i góry. Dzięki temu było super, a te wszystkie nieprzyjemne sytuacje można policzyć na palcach hmm.. dwóch rąk.
pierwsze zdjęcie jak z Shire :o)