Szaro, smutno, biednie i nieprzyjaźnie – nasze pierwsze pół tysiąca kilometrów przez zachodni Uzbekistan potwierdzało negatywne stereotypy o tym kraju. Nie żałujemy, że pokonaliśmy je częściowo na rowerach, częściowo marszrutką, przez wioski odcięte od świata na środku stepu i dotknięte katastrofą ekologiczną południowe brzegi Morza Aralskiego. Ale jakby tak miało być przez cały czas, to byłoby ciężko. Na szczęście, gdzieś za miastem Nukus wszystko zaczęło znów zmieniać się na lepsze.
W ludziach wróciła azjatycka żywiołowość, machanie przy drodze, czasem jakieś potępieńcze krzyki, klaksony, długie światła samochodów i tak dalej. To, co po kilku godzinach jazdy może już solidnie irytować, z reguły przekłada się na pozytywne nastawienie do takich kosmitów na rowerach, jak my.
Uzbekowie w nawodnionych poradzieckimi kanałami okolicach rzeki Amu Darii znów są dumni ze swojego kraju. Wszędzie mnóstwo tu owocowych sadów czy pól uprawnych.
– Te wszystkie soczyste arbuzy, słodkie nektarynki i jabłka, to od nas właśnie – wszędzie eksportujemy, w Taszkiencie się potem nimi zajadają – zachwalała ekipa dawnych kumpli ze szkoły, która akurat imprezowała w sadzie nieopodal lotniska w Urgench.
– Polotko to u was rozbić można?
– No pewnie, co wy, a niby czemu nie?! – usłyszeliśmy w odpowiedzi, a jeszcze niedawno musieliśmy kryć się po krzakach, bo darmowy nocleg u kogoś (nawet w namiocie) nie wchodził w grę.
Zaraz potem, przy akompaniamencie wódki Miedwiediew, zaczęły się szaszłyki z ogniska i inne pyszności. Było wesoło, aż momentami za bardzo, kiedy jednemu z pijanych Uzbeków Mażna wpadła w oko, a drugi zgadywał mnie:
– Janek, a u was to geje są? Są??? Bo ja to tych ch… nienawidzę, wszystkich ich bym… – na szczęście wobec naszego średniego entuzjazmu nie drążyli dalej tematu, odpuścili sobie też zaloty.
Nad wszystkim czuwał z resztą przemiły właściciel sadu i gospodarz całej imprezy. Facet naprawdę do rany przyłóż. Dość powiedzieć, że następnego dnia, kiedy żaliliśmy się, że zgubiliśmy nasze wielofunkcyjne narzędzie, podarował nam naprawdę fajny, super ostry nóż. Ot tak, spontanicznie.
To właśnie dzięki takim ludziom ta cała zabawa nabiera sensu i człowiek nie żałuje, że nie przemknął tych wszystkich kilometrów autem, zatrzymując się po drodze w hotelach. Te, swoją drogą są w bardziej turystycznych uzbeckich miejscowościach naprawdę fajne – np. guest house w Khivie za 10USD od osoby, z klimą, prysznicem i toaletą w wydaniu europejskim, wygodnym łóżkiem i pysznym śniadaniem. Nie ma co ukrywać, wycieńczeni jazdą przez pustynię, dopiero tutaj mogliśmy nacieszyć się jasną stroną Uzbekistanu.
A do tego wszędzie owoce i niezłe uliczne jedzenie – hotdogi, czy szaszłyki. Tak, szaszłyki w Uzbekistanie to jest hit. Ceny? W okolicach dolara albo i taniej! Za dwa dolary z groszami, w knajpie zjecie tutaj lokalny przysmak – plow (ryż z mięskiem i owocami), papryczki nadziewane mięsem albo rewelacyjne bakłażany.
Owszem, nieco przypomina to turystyczny rezerwat, ale trochę klimatu jest. A i miasteczko nie jest tak przeładowane ludźmi, jak Bukhara i Samarkanda. Przyjemność pisania o spektakularnych UNESCO-wych zabytkach zostawię na jutro Mażnie.
Nieźle to się złożyło: pojemy sobie i odpoczniemy przed ruszeniem w pamirskie góry z początkiem lipca. No i z czystym sumieniem możemy walczyć z wszystkimi negatywnymi stereotypami na temat tego kraju – „Co?! Uzbekistan? Po co w ogóle chcesz tam jechać? Postsowiecka beznadzieja, nie warto, bez sensu”. Owszem, trzeba się nauczyć, jak radzić sobie ze zdewaluowaną walutą, wczuć się w klimat bazarów i nie oczekiwać zbyt wiele, tam gdzie po prostu nic nie ma, ale naprawdę warto tu przyjechać.