Tytuł wpisu, może trochę na wyrost, bo do fantazyjnie nazywającej się miejscowości Zonguldak, jeszcze nie udało nam się dotrzeć, ale najciekawszy, tudzież najtrudniejszy fragment już za nami. A wszystko zaczęło się od tego, że zamiast drogowskazu o nazwie Zonguldak, Mażna wybrała drogowskaz o nazwie przygoda.
Wjechaliśmy w piekielnie strome boczne dróżki i zaliczyliśmy pierwszą górkę 500 m.n.p.m. Z ciekawostek: jechaliśmy obok żwirowni imienia wodza narodu Ataturka (rzecz jasna), a obok trafiliśmy niemal na miasto duchów. Ktoś pewnie wpadł kiedyś na pomysł, aby osiedlić w nim wszystkich robotników – nie wyszło. Większość budynków jest teraz w ruinie. Gdzieniegdzie snuli się nieliczni mieszkańcy, którzy hamowali nas trochę przed dokładnym obfotografowaniem okolicy, niemniej wszystko wyglądało mniej więcej tak:
Droga dała nam też mnóstwo bardziej estetycznych wrażeń. Snuje się malowniczo przez setki zielonych nadmorskich pagórków (czy ja już pisałem, że czasem piekielnie stromych!).
Na szczęście człowiek nie musi wspinać się na głodniaka, bo zewsząd zgarniają z drogi na kolejne posiłki. Temu przemiłemu jegomościowi zawdzięczamy pełny obiad i na deser: najlepsze, najsłodsze, największe (idealne!) figi jakie jadłem w życiu.
Jak już jesteśmy przy jedzeniu: truskawki w Turcji po 5 PLN za kilo.
Pewną pułapką dla szukających darmowego noclegu w malowniczym miejscu, są w Turcji są grodzone pola…
Jednak wystarczy pojechać odrobinę dalej i miejsce zawsze się znajdzie. Właściciele tego pola nie mieli nic przeciwko, nawet wspaniałomyślnie popędzili krowy wokół naszego namiotu, bo jak się okazało rozbiliśmy się dokładnie na trasie ich przemarszu.
wesoło Wam!:)
Zazdroszczę Wam! Seriously:)
No, wczoraj były dramatyczne momenty. A moje mięśnie cierpią……