A co wy tam dzieci jecie w tej podróży”? – to chyba najczęściej zadawane pytanie przez naszych rodziców. W skrócie: byle co, byle jak, o dość losowych porach, żeby tylko napełnić żołądki i dostarczyć minimum kalorii do dalszego pedałowania. Od czasu do czasu lubimy sobie jednak trochę poszaleć.
Wszystko zaczęło się w Turcji – prawdziwym kulinarnym eldorado. Jedzenie jest tu wszędzie, jest smaczne, jest tanie albo nawet bezpłatne. Widok rowerzysty z sakwami robi na Turkach na tyle rozczulające wrażenie, że nie trzeba martwić się o kasę.
Nieco gorzej zaczęło się nam powodzić w Gruzji. W małych górskich wioskach ciężko o knajpy, a w sklepach są tylko podstawowe produkty i mnóstwo alkoholu. Pierwszy raz wyciągnęliśmy więc naszą kuchenkę. „Jak to, nie użyliście tego ani razu przez miesiąc?!” – pytali z niedowierzaniem Francuzi, dla których śniadanie z gorącą kawą i obiad punktualnie w środku dnia to rzecz święta.
Im dalej na wschód, tym więcej kulinarnych pułapek. Największym zmartwieniem dla wrażliwych żołądków w Azji Centralnej jest mięso. Mimo ponad czterdziestostopniowych upałów nikt przecież nie będzie trzymał go w lodówce. Drugi problem to higiena przygotowywania posiłków. Mydło jest tu często wynalazkiem zupełnie nieznanym, obowiązuje tylko zasada: „kupa lewą rączką, reszta prawą”. Bakterie coli znajdują jednak jakimś cudem drogę na talerz. W każdym syfie znajdą się jednak wyjątki. W kilku uzbeckich czajchanach zjedliśmy całkiem nieźle.
Jak ważne w podróży jest jedzenie przekonaliśmy się jednak dopiero w Kirgistanie, który to wziął nas podstępem. Okolice miasta Osz rozpieściły nas czajchanami, wygłodniali po Pamirze rzuciliśmy się na mięso, co oczywiście przypłaciłem pokaźnym zatruciem. Na domiar złego, w dalszej drodze skończyły się knajpy, a nawet co lepsze sklepy. Skończyła nam się też kasa, a bez lokalnej gotówki nie da się w Kirgistanie nic kupić. Najbliższy bankomat jest w stolicy, dolarów nie chcą. Po kilku dniach podjazdów pod kolejne przełęcze, odwodnienia i jedzenia kaszek, soczyste schabowe zaczęły śnić mi się po nocach.
Niby nawet na prowincji wyrosły już stacje benzynowe ze sklepami pełnymi zachodnich produktów i dumnym logo „Visa”, ale nikt nie potrafi tego obsługiwać. 60 kilometrów przed Biszkekiem szok i niedowierzanie. Naszym oczom ukazał się wielki przygraniczny market, a w nim ser żółty, chleb, masło, łosoś (w promocyjnej cenie niemal 200PLN za kilo). Do tego ekspedientka zapewniła nas uprzejmie, że karta rabotajet. Kiedy z koszykiem pełnym jedzenia zobaczyłem na terminalu komunikat „włóż kartę SIM”, łzy wstąpiły mi do oczu 😉
Dziś mija tydzień naszego „nicnierobienia” w Biszkeku, zatrucie minęło, trochę pojedliśmy. Musimy przyznać, że niemal pięć miesięcy w Azji pokonało nas, zmiękliśmy. Obskoczyliśmy kilka knajp dla bogatych białasów i żon lokalnych mafiozów (dialog po rosyjsko-angielsku o tym jak zamówić do Biszkeku bieliznę Victoria’s Secret – bezcenny). Były to miejsca, które do tej pory w każdym mieście omijaliśmy szerokim łukiem. Głód porządnego jedzenia jednak wygrał, a trzeba przyznać – można tutaj takie dostać. Pizza, burgery, sushi, kuchnia francuska – jest wszystko, oczywiście za odpowiednio wysoką cenę.
To jest dość dziwne uczucie przejeść w pół godziny jedną szóstą wypłaty obsługującej cię kelnerki, która ze złości dosłownie ciska w ciebie potrawami i wyrywa szklanki z ręki. Kapitalizm w wydaniu kirgijskim jest najbardziej brutalny, jaki widzieliśmy w tej podróży. Ludzie nie kryją tutaj frustracji swoją sytuacją i trudno im się dziwić. Dziewczyny w tureckiej piekarni dostają w przeliczeniu 550PLN na miesiąc, pracują po 15 godzin dziennie od poniedziałku do niedzieli, a ponad połowa wypłaty idzie na mieszkanie. Dobrze podsumował to jeden z podróżujących z nami Niemców – trochę za mało żeby żyć, trochę za dużo żeby umrzeć. A wiecie co powiedziała o Kirgistanie jedna z Polek, będąca tutaj na krótkich wakacjach, którą podsłuchałem w hostelu? „Aaaale im się tutaj powodzi! Mam wrażenie, że stać ich na WIĘCEJ niż nas.” Cóż, bezsensowne narzekanie to chyba rzeczywiście nasz sport narodowy.
Mażno i Janku!
Jak zawsze w takich przypadkach trafiłem na waszą stronę całkiem okrężną i przypadkową drogą. Przeczytałem wasz blog niemalże jednym tchem. Sam jestem podróżnikiem rowerowym choć nie w takim , mega, wydaniu.
Podziwiam was za podjęcie decyzji o… zaprzestaniu gonitwy cywilizacyjnej. Ja wiszę gdzieś w połowie. W pewnym momencie nie ma już wyjścia i trzeba się poddać i płynąć z nurtem, choć wydaję się iż można go nieco kontrolować.
Zazdrość ma jest wielka, choć, wiem że wystarczy wsiąść i pojechać.
Piszecie przepięknie. Krótko i bardzo esencjonalnie. Moja wyobraźnia i własne doświadczenia dorabiają resztę.
Podziwiam Mażnę za oddanie kobiecości w ręce wszelkich wyrzeczeń. Właśnie wróciłem z dwutygodniowej wyprawy w Jurę i Kieleckie z moją lubą, która to po raz pierwszy wyruszyła w tego rodzaju podróż i wiem coś na ten temat.
Życzę wam szczęścia, dalszych, bezpiecznych i wspaniałych chwil. Bądźcie szczęśliwi ze sobą i z chwilami jakie was łapią w drodze.
Cholera jak ja wam zazdroszczę!
Jedźcie daleko w kierunku wschodu słońca, a może i dalej wam się uda! Podobno Ameryka południowa też jest przyjazna rowerzystom!
Powodzenia i czekam na kolejne wpisy!
100% nagniotków
Rafał