Na horyzoncie bezkresny, wypalony od słońca step. Pod kołami czarny, gładki jak szkło asfalt i stromy zjazd w dół. Porywisty wiatr we włosach i prawie osiem dyszek na liczniku. Tak zapamiętam Azerbejdżan, dla nas taki kraj niespodzianka, bo planowo mieliśmy przecież jechać zupełnie inaczej – przez Iran. Szalonych stu kilkudziesięciu kilometrów drogi przed samym Baku nie będziemy jednak żałować. Skutecznie podniosły nam poziom adrenaliny i endorfin.
A najlepsze w tej azerskiej drodze było to, jak szybko wszystko zmieniało się wokół nas. Jesteśmy w środku stepu, a dzień wcześniej spaliśmy w polu zboża, a jeszcze dzień wcześniej nagniataliśmy w ulewie przez zielone góry i lasy.
Szybki rzut oka na wiki i wszystko jasne. Azerbejdżan, mimo swoich skromnych czterystu kilkudziesięciu kilometrów szerokości ma aż 9 stref klimatycznych. Sunąc przez ten kraj rowerem nie można narzekać na nudę. Było na tyle ciekawie, że jechaliśmy tym razem uczciwie cały kraj co do kilometra, nawet nie myśląc o łapaniu podwózek.
Tradycyjnie można za to narzekać na kierowców, choć trzeba przyznać – są sto razy bardziej kulturalni niż Gruzini! Mimo to, poziom złej karmy był u mnie momentami niebezpiecznie wysoko. Turystów poza Baku zbyt wielu tu nie ma, więc praktycznie każda mijana po drodze osoba reagowała potępieńczym wrzaskiem, gwizdem, czy wciśniętym przez dobrych kilka sekund do oporu klaksonem. Na początku może to i fajnie czuć się jak w peletonie Tour de France, ale może przez przesady? Niestety, Azerowie umiaru nie znają i swoją bezpośredniością i łamaniem „intymnej strefy” spokojnie biją na głowę Turków.
Szlag człowieka trafia, kiedy w sklepie z młodszymi osobnikami płci męskiej za nic nie można się dogadać (starsi, bez problemu rozmawiają po rosyjsku). Bariera językowa – OK, ale brak odrobiny oleju w głowie, choćby minimalnej woli skomunikowania się i głupie cwaniactwo może już solidnie wkurzyć. Zwłaszcza, gdy bezrobotny człowiek liczy w podróży każdy grosz, a sprzedawca za dwa jabłka liczy sobie cenę za kilogram i uśmiecha się idiotycznie. Manat stoi niestety względem złotówki dokładnie tak jak Euro i przyjeżdżając z Polski nie można sobie tu na zbyt wiele pozwolić.
Oczywiście, podobnie jak w Turcji, czy Gruzji spotkaliśmy też po drodze sporo życzliwych osób, które ratowały nam skórę, głównie w trakcie codziennych burz i ulew. Dwa razy spaliśmy na zapleczach kafejek, raz całkiem klimatycznie w starym wagonie kolejowym.
Za to na zapleczu starych, zdezelowanych zakładów produkujących, niechybnie w czasach ZSRR, jakiś alkohol już się nie udało. Pan dozorca, który przy pierwszej rozmowie wydawał się bardzo sympatyczny, temat namiotu jakoś przemilczał. Uznaliśmy, że jak wszyscy tutaj, nie ma nic przeciwko. A jednak, jak już się rozłożyliśmy, przyleciał i kategorycznie kazał nam się zwijać.
– Tu jest „super protekted zona”. Polotko? Nie ma mowy.
– A jak przeniesiemy ten namiot dwa metry w bok, za ten zrujnowanym murek, to też będzie protekted zona?
– Tak, i po horyzont tutaj wszędzie też, idźcie sobie gdzieś indziej, byle nie w zasięgu mojego wzroku.
Dodajmy, że w tejże „protekted zonie” bez problemu pasło się np. stado owiec, no ale cóż, pan portier mentalnie był jeszcze zdecydowanie w czasach, gdy jego zakład działał pełną parą, a nie był tylko cennym łupem dla złomiarzy.
W pamięć wbił mi się też jeden dialog z serii „pod sklepem”. Nie było klasycznego „Atkuda wy?”, „Kuda wy jedziecie?”, „Skolka kilometer już na tych welocipedach” tylko od razu prosto z mostu:
– A robotę to wy jakąś macie?
– No nie, była w Polsce robota, a teraz tak sobie będziemy podróżować przez jakiś czas.
– A, czyli wy do Azerbejdżanu za robotą przyjechaliście, bo w Polszy nie macie, to gdzie będziecie jej szukać? (i śmiech pod nosem)
– Nie, nie. My tylko tak chcieliśmy tu pojeździć, zobaczyć i potem wpakować się na prom do Kazachstanu.
– O to ja was nie poniemaju. Roboty tu przecież nie znajdziecie, po rusku słabo mówicie, po Azersku wcale, jedźcie sobie z powrotem do tej Polszy.
Człowiek absolutnie, ale to nic a nic, nie rozumiał idei podróży i sam całą rozmową bardzo się z irytował i odebrał nas negatywnie. Z reguły ludzie, owszem robią wielkie oczy, ale raczej patrzą na sprawę przychylnie. Najczęściej myślą, że to nasz rząd wysłał nas tutaj na jakąś rowerową misję i słono opłaca. Jak tłumaczymy, że nie – myśmy to sami tak odłożyli i teraz podróżujemy to pytają z uśmiechem i troską, czy chociaż na chleb mamy. Macie? To dobrze, haraszo – szczęśliwej darogi!
A kiedy będziecie w Armenii? A może byliście, tylko źle szukam?
Do Armenii nie wybieramy się. Może innym razem?
coś jest nie tak ze skryptami na Waszym blogu – nie można udostępniać wpisów bezpośrednio na fejsie. dramat…
Ten guzior pod wpisem? Kurcze, u mnie chyba działa 😉 Przez moment przynajmniej w baku nasz wspaniały hosting na proste.pl w ogóle miał timeout, to może dlatego?
jak ślicznie <3
super zdjęcia i wesoła relacja:)