Jesteście w Azerbejdżanie? Musicie koniecznie zobaczyć błotne wulkany – sporo słyszeliśmy takich głosów, więc mimo, że „atrakcja” była nam kompletnie nie po trasie, uznaliśmy że pojedziemy ją odwiedzić. Ruszyliśmy 70 kilometrów na południe od Baku, wzdłuż Morza Kaspijskiego. Zaczęło się szybko i bezproblemowo, ale też głośno i śmierdząco, na szerokim poboczu czteropasmowej autostrady. Kiedy odbiliśmy szutrową drogą wgłąb lądu, zaczęły się przygody.
Bez zbędnych pytań, dziarsko minęliśmy kolejkę autokarów, szlaban i stróżówkę. Turystów na rowerach nie ma tu wcale, więc z pewnością nie było na nas pozycji w cenniku. Po pierwszych kilku kilometrach, ustał chłodny wiatr od morza, robiło się coraz bardziej sucho, a temperatura zaczęła rosnąć jak szalona. Po którymś z kolei podjeździe w czterdziestoczterostopniowym upale, zaczęliśmy coraz bardziej nerwowo wyglądać osławionych błotnych wulkanów. A wulkanów jak nie było tak nie ma.
– Janeeeek, czarny samochód na horyzoncie, pytaj o drogę! – krzyknęła Mażna, tradycyjnie zostająca te kilkaset metrów z tyłu. Kilka chwil później, gdy byliśmy już w komplecie, dotoczyła się do nas czarna terenówka.
– Nie znacie wy mili panowie drogi na błotne wulkany? – wydukaliśmy coś po angielsko-rusku.
No i zaczęło się.
– Błotne wulkany? A wy nie wiecie, że tutaj ropociąg jest i protekted zona, huh?
– Eeee, coo? Jak to, przecież turyści jeżdżą tutaj (na starym mieście proponowano nam wycieczkę za 350PLN od głowy).
– Tak, ale to permit musicie mieć – odburknęli panowie, z jak się potem okazało prezydenckiej straży – A skąd my mamy wiedzieć, że wy jesteście turystami? Zaświadczenie macie jakieś? Nie ma? No to problem będzie. Paszporty dawać!
– Eeee, ale my nie mamy. Zostawiliśmy w ambasadzie Kazachstanu, bo staramy się o wizę (dobra ściema nie jest zła) – sytuację próbowała ratować Mażna.
Na nasze szczęście, chwilę później podjechała kolejna terenówka. Tym razem biała, w barwach BP – właściciela ropociągu. Znów pytamy o drogę do błotnych wulkanów, tłumacząc że tylko to nas interesuje i wcale nie będziemy tu na rowerach wywozić ropy.
– Taaak, a skąd my mamy to wiedzieć. Kto wie, co wy tam macie w tych sakwach, może bombę? – odpowiedź panów z BP już kompletnie nas załamała. Gorzej, zaczęli drążyć temat.
– A po co wy w ogóle chcecie oglądać te wulkany? Nie możecie sobie zobaczyć w telewizji?
– My tak, wiecie, na wakacje tu przyjechaliśmy, chcemy dotknąć, zobaczyć na żywo.
– Wakacje? W Azerbejdżanie nie mamy wakacji. A jak chcemy obejrzeć sobie wulkany to latamy helikopterem (szacun).
Jedyną dobrą rzeczą, jaka wynikła z tej rozmowy, było to, że panowie z czarnego samochodu strasznie się nią znużyli, machnęli na nas ręką i pojechali w swoją stronę. Wtedy, ci drudzy jakby się trochę wyluzowali. Zaproponowali podwózkę autem, do najbliższej wioski, gdzie podobno jest jakiś wulkan (ten z telewizji!) My uparcie chcieliśmy jednak jechać rowerami i dalej pytamy o drogę. Może ta tutaj, pod kolejną górę?
– Nieeee, tutaj to nie jedźcie! Tam grasują sabaki straszne. Psiska takie wielkie jak ja, albo nawet i większe – gestykulował burzliwie młodszy z pomocnych panów – a w ogóle to zeżrą was tam żmije i dzikie węże!
– Dobra, dzięki, jedźcie sobie w cholerę – już wyraźnie wkurzeni odkrzyknęliśmy i pojechaliśmy dalej w górę tak odradzaną nam drogą.
– Powodzenia – odparli z wrednym uśmieszkiem panowie z BP i jeszcze przez dobre piętnaście minut stali na środku drogi i odprowadzali nas wzrokiem.
Nie zgadniecie, co było na szczycie górki, przy tak odradzanej nam drodze. Błotne wulkany! Mnóstwo błotnych wulkanów!
Posiedzieliśmy tam dobre kilka godzin, ciesząc się jak dzieci z kolejnych gulgających błotem stożków. Najlepsze, jak się okazało, było dopiero przed nami. Zamiast wracać tą samą drogą do ekspresówki, skręciliśmy w inną, tajemniczą szutrówkę prowadzącą w środek stepu.
Minęło dziesięć kilometrów i zacząłem mocno rozglądać się za wodą. Na szczęście na horyzoncie rysowało się jakieś gospodarstwo. Oczywiście zamiast butelki wody, dostaliśmy od jego mieszkańców po pięć szklanek herbaty na głowę, obiad, kolację, śniadanie i nocleg (choć tym razem domagali się oni za to bardzo konkretnej zapłaty, ale to już temat na inny wpis). Najlepsze było jednak to, że jeden z pasterzy swoim wypasionym białym pick-upem terenówką, mimo naszego gorączkowego odmawiania (Nieeee, nie trzeba!!!), zabrał nas na wycieczkę na najwyższą górę w okolicy.
– Zostawcie te wasze śmieszne rowery, pojedziemy na wycieczkę maszyną! Pokażę wam największe wulkany w okolicy, tylko my znamy drogę, turyści tu nie docierają – wobec takiej reklamy, daliśmy się w końcu złamać.
Przez moment było jeszcze względnie płasko, tylko wertepy i przeprawa przez okoliczny strumyk. Potem zaczęła się prawdziwa jazda! Facet śmigał pewnie pod pionowe ścianki. Kąty były tak ostre, że zjazdów zupełnie nie było widać. Ufaliśmy jednak, że dobrze zna drogę, zwłaszcza w miejscu, gdzie z lewym kołem w górze i prawym w dole, lecieliśmy kilka centymetrów od pionowej grani.
– Ale na sam szczyt góry to naprawdę możemy wejść pieszo. Nie trzeba podjeżdżać samochodem – wycedziła Mażna, widząc ostatnią ściankę, ale na szczęście właśnie w tym miejscu, u podnóża, ukazały się naszym oczom kolejne błotne wulkany. I to jakie! Krajobraz w tym miejscu był niesamowity, jak na księżycu. Do tego zachodziło słońce, a z punktu w którym byliśmy widać było całą okolicę. Czad!
Jedyne co możemy dodać na koniec, to przyłączyć się do chóru głosów – jak będziecie kiedyś w Azerbejdżanie, to koniecznie musicie zobaczyć błotne wulkany, na żywo!