Plan był taki: obudzić się wcześnie, wymknąć z łóżka po cichu. Ruszyć na szlak o wschodzie słońca. Wleźć na tę cholerną górę.
Stanąć na szczycie zanim dziecko otworzy oczy i zorientuje się, że dziś nie będzie porannej porcji mleczka.
To wcale nie był mój pomysł. Co tu dużo mówić, ostatnio wpadłam w taki lekki marazm, a pandemia była tu dobrą wymówką. Owszem, czasem sobie fantazjuję o niesamowitych przygodach czy o wyzwaniach kondycyjnych, ale obecnie z ulgą przyjmuję okoliczności, które sprawiają, że realizacja tych pomysłów jest średnio możliwa. A nawet jeśli jest to do zrobienia, to słabo mi się robi na myśl o logistyce, którą należałoby ogarnąć. No po prostu nie mam za bardzo motywacji i samozaparcia. Tyle, co tu się tłumaczyć.
Nie ma zaskoczeń, pandemia zmieniła również i nasze plany podróżnicze – w tym roku nawet nie zdążyliśmy zaplanować żadnego dłuższego wyjazdu więc niczego nie musieliśmy odwoływać. O ironio, przyjęłam to nawet z pewną ulgą, bo podróżowanie z dwulatką to jednak nie jest bułka z masłem i łatwo o frustracje gdy rzeczywistość rozmija się z wyobrażeniami (tak, my też wierzyliśmy, że z naszym dzieckiem będzie INACZEJ). To nie jest już bezwolne niemowlę, które wrzuca się na plecy i po prostu idzie przed siebie nagniatając kilometry. Alicja ma już swoje preferencje, priorytety i za nic ma nasze plany trekkingowe, gdy na setnym metrze odkrywa kałużę czy kamienisty potok. Zresztą nawet gdy ma danego dnia ochotę na współpracę i spokojnie siedzi w nosidle, to jednak coraz trudniej jest robić z takim rosnącym pakunkiem większe dystanse. A z jaką radością wraca się z takiego wyjazdu do domu!
Więc na myśl o ambitniejszym trekkingu robiło mi się słabo, za to zaczęłam coraz cieplej myśleć o ofertach noclegowych z placem zabaw i animacjami dla dzieci. Fantazjowałam – serio – o wielkim, ogrodzonym placu zabaw czy wielkim basenie z kulkami, w który mogłabym wsadzić dziecko, by samemu w tym czasie oddawać się bezczelnemu nicnierobieniu. O!
Gdzie tu jakieś wielkie wyjazdy czy gór zdobywanie?!
No ale Janek wkręcił się ostatnio w dłuższe biegi w terenie możliwie najbardziej górzystym więc co chwila planuje kolejne krótkie wyjazdy i nas ze sobą ciągnie nie pozwalając na gnuśnienie w domowych pieleszach. A żebym go za to zupełnie nie znienawidziła, to nauczył się wstawać absurdalnie wcześnie, by wykonać swoją jednostkę treningową zanim jeszcze ja i dziecię otworzymy oko. A gdy nie da się wyznaczyć sensownej pętli, to ja raz na jakiś czas robię za service car, zgarniając go upoconego i szczęśliwego z drugiego końca gór.
I tak mnie przekonywał, że to jest super sprawa tak wcześnie wstać, zamiast śniadania spakować batony i ruszyć w góry, że w końcu się zgodziłam. Wprawdzie przez pół nocy waliły pioruny, i nawet trochę liczyłam, że burza przeciągnie się na kolejny dzień i „niestety” pokrzyżuje te ambitne plany. Nic z tego. O czwartej czterdzieści pięć Janek zwalił mnie z łóżka i taką śniętą (z miną jak na załączonym zdjęciu) wyekspediował z ośrodka wypoczynkowego wprost na szlak wiodący na Babią Górę.
Cała Zawoja spała, łącznie z obsługą okienka z biletami do Parku Narodowego, więc w bilet musiałam się zaopatrzyć online (wiedzieliście o takiej opcji?). Na pierwszym etapie trasy, aż do Schroniska Markowe Szczawiny spotkałam jedynie dwie osoby. Pierwsza osoba to ultra biegacz z typowym dla tej profesji osprzętowieniem, który widząc moje kije i pożyczony od męża plecak biegowy z tymi śmiesznymi soft flaskami, posłał mi porozumiewawcze pozdrowienie. Haha, gdyby on wiedział, cóż to ze mnie za ultra biegaczka… Drugą osobą był mężczyzna w średnim wieku, który podzielił się ze mną refleksją, że już od dwóch lat co dwa tygodnie tu przyjeżdża, bo Babia Góra pozwala mu przemyśleć i ułożyć w głowie różne sprawy. Zanim zniknął mi z pola widzenia zdążyłam naprędce odpowiedzieć, że ja w sumie nie muszę sobie nic przemyśliwać.
A zaraz potem uświadomiłam sobie, że ja po raz pierwszy od bardzo dawna poszłam sama na wycieczkę. Więcej! Ja pierwszy raz w życiu poszłam sama w góry! Serio! Odkąd pamiętam, jeździłam na wycieczki z kimś: z rodziną, klasą, znajomymi, mężem, teraz dodatkowo z dzieckiem. Ta krótka, raptem kilkugodzinna trasa na Babią Górę była więc bardzo szczególna. Jednak było o czym myśleć. Fajnie było pobyć z samą sobą. Iść w ciszy przez budzący się dopiero, poranny las. I stanąć wreszcie na tym cholernym szczycie.
Ale żywe to zdjęcie… Ruch aż wychodzi z ekranu 🙂 Super, świetne.
Fajne klimaty. Ostatnio fascynujemy się takimi zakątkami. Musimy koniecznie tam zajrzeć.
Mega odważna kobieta 😉 Ja ogólnie lubię góry, ale te niższe. Na podróż sama z dzieckiem nigdy bym się nie zdecydowała. Niemniej jednak podziwiam 😉
„Jak do tego doszło nie wiem?” 😉