Zwłaszcza, gdy za pomocnika ma mitycznego stwora imieniem Warlu. Efektem współpracy są monumentalne skalne konstrukcje, które eksploruje się – bawiąc się jak w najlepszym na świecie parku rozrywki. Zapraszamy do Parku Narodowego Karijini.
Warlu to według aborygeńskiej mitologii morski stwór, który wyszedł z oceanu, i przemierzał zachodnią Australię rzeźbiąc po drodze krajobraz, by ostatecznie znów powrócić w morskie głębiny. Warlu Way, czyli ścieżka jego wędrówki, ma około 2500 kilometrów. Karijini leży mniej więcej w połowie tej trasy. Warto było przyjechać do Australii choćby dla tego miejsca.
A zaczęło się bardzo niewinnie. Już od kilkuset kilometrów jechaliśmy pośród malowniczych pagórków porośniętych żółtą trawą, spod której przebijały się gdzieniegdzie ceglastoczerwone skały. Wciąż jednak nie mogliśmy doczekać się gwoździa programu. Nasz błąd: zadzieraliśmy głowy do góry, tymczasem prawdziwy skarb Karijini kryje się o wiele niżej, niemal pod stopami.
Idziemy ścieżką, nagle ziemia rozstępuje się, i naszym oczom ukazuje się taki oto widok:
Natura wzniosła te wspaniałe konstrukcje nie ze szkła, stali i betonu, a z żelaza i krzemu.
Naukowo sprawa wygląda tak: kilkaset milionów lat temu erupcje podwodnych wulkanów uwalniały do oceanów olbrzymie ilości żelaza. Następnie cyjanobakterie – pierwsze formy życia na Ziemi, zaczęły produkować pod wodą tlen, a ten wiązał się z żelazem. Tlenek żelaza odkładał się na dnie oceanu, tworząc warstwy przedzielane okresowo innymi osadami. Z czasem obszar, znany dzisiaj jako Pilbara w Zachodniej Australii, wyłonił się z oceanu, i w wyniku zderzenia płyt tektonicznych pofałdował się, tworząc niewielkie góry. Reszty dzieła dokonał mityczny Warlu, czyli woda rzek i strumieni (a także fal powodziowych) spływająca po powierzchni, która wypełniała szczeliny i torowała sobie drogę tworząc coraz głębsze wąwozy.
Teraz na dno tych wąwozów prowadzą ścieżki. Och, cóż to są za ścieżki!
Eksploracja – tak, to jest najwłaściwsze słowo.
To niesamowite, ale w kraju tak przywiązanym do zasad bezpieczeństwa, bez większych przeszkód pozwolono ludziom na bardzo swobodne skakanie po skałkach, ograniczając się do kilku ostrzegawczych tabliczek.
W niektórych miejscach można spotkać subtelne oznaczenia wskazujące najbardziej optymalną trasę przejścia.
Nagrodą za dzielne skakanie po kamiennych schodkach są przepiękne widoki…
… i wiele okazji do orzeźwiającej kąpieli. Parki wodne mogą się schować.
Janek odmówił kąpieli, ale ja w jednym miejscu skusiłam się. Woda w Kermit’s Pool jest zimna jak diabli, ale było warto! Niestety, nie mam dokumentacji fotograficznej, bo trochę bałam się, że pokonując słynny spider’s walk wpadnę do wody i utopię aparat, dlatego zostawiłam torbę kilkadziesiąt metrów wcześniej.
Natura buduje nie tylko genialne kąpieliska. Ma także niezły talent plastyczny. Czerwień skał, woda i słońce. Szaleństwo barw i faktur.
Spacerując po dnie wąwozów w kilku momentach odniosłam wrażenie, że już gdzieś to widziałam…
Czy to nie przypomina pewnych świątyń ukrytych w dżungli? Kamienne mury, geometryczne kształty, baseny, i wreszcie – gęsta roślinność, która tutaj, na dnie wąwozu, ma doskonałe warunki do rozwoju…
Natura wzniosła tutaj naprawdę monumentalne budowle.
Ale niektóre ściany grożą zawaleniem! Inspekcja budowlana ma tutaj mnóstwo roboty.
* * *
Skałki i kąpiele są super, ale będąc w parku naprawdę warto zajrzeć do tutejszego Visitor Center. Budynek wzniesiony z – jakżeby inaczej, surowego żelaza, mieści interesującą ekspozycję, która świetnie wyjaśnia nie tylko kwestie geologiczne, ale przede wszystkim daje wgląd w skomplikowane tło społeczno-historyczne regionu.
awesome… wspominam sobie sam jak tam fajnie bylo… 😀
Co robicie z rowerami i bagażem jak idziecie w taki ciężki teren?
Wiadomo, że najlepiej jest, gdy wynajmuje się pokoik i po prostu zamyka się wszystko w środku, łącznie z rowerami. Jak mimo to nie masz zaufania, czasem możesz oddać cenniejsze rzeczy do depozytu, ale czasami oznaczało to, że właściciel hoteliku wsadzał nasz komputer ot, do szuflady w recepcji. Czasem „precjoza” braliśmy ze sobą w plecaku. Tutaj w Karijini jednego dnia zostawiliśmy rowery i wszystkie graty (z wyjątkiem dokumentów i aparatu) na tyłach recepcji, spięte linką. Drugiego dnia podjeżdżaliśmy pod same ścieżki prowadzące do wąwozów i po prostu zostawialiśmy rowery oparte o jakieś drzewo. Podobnie zrobiliśmy dwa razy w Tajlandii, zostawiając wszystko obok kasy biletowej i idąc na kilka. Trochę mieliśmy stracha, ale nic nam nigdy nie zginęło, choć im dłużej jedziemy, tym bardziej luzujemy w tej kwestii.
NIe latwo sie przyzwyczaic, ale tutaj mozna spokojnie rzeczy zostawiac bez obawy ze dostana nog, tymbardziej na kempingach… byle by nie bylo na widoku… w malych miastach to troche inna opcja. Nawet ja np. w newman nie zostalem na nocke 🙂
Robicie dość ładne fotki, pochwalicie się na jakim sprzęcie?
Zdjęcia coraz lepsze 🙂 Janek brudasie czemu się nie kąpałeś. Kurde taki naturalny prysznic pierwsza klasa.
Rewelacja!
Z Karijini najbardziej pamiętam pijawki 😉
Znowu fajne fotki. Rutynowo. 😉
Też nigdy nie zapinałem sprzętu. Tylko w hostelach w dużych miastach. Ale i tam (szczególnie tam?) wychodziłem zdaje się na palanta, bo rzadko kto z mieszkańców to robił zauważyłem. Wydaje mi się, że będąc dłużej w drodze nabiera się jakiegoś n-tego zmysłu i wyczuwa kiedy można, kiedy nie, a kiedy wręcz trzeba.
P.S. Kiedy fotki z Broome? 😉
Leksy – sony nex-5
dzieki
Świetne zdjęcia! No i komentarze do nich ciekawe:-) Podróżuję razem z wami, „palcem po mapie” już przez kolejny kontynent. Bardzo wam za to dziękuję!!!
Panie, tu jest środek zimy. Woda zimna!
Piękne zdjęcia, jestem nimi urzeczony.
Twardy bądź, nie miętki 😉 mam nadzieje że piszecie jakąś książkę i będzie spotkanie autorskie 🙂
Nie- sa-mo-wi-te!;)
Pięknie!! Wasza strona Australii (zachodnia) jest zupełnie inna niż „nasza” strona (wschodnia). Świetne zdjęcia. Może pokusimy się o wydłużenie naszej trasy do Perth 🙂 Pozdrawiamy!
Cudne zdjęcia, świetny tekst, super się czyta. Serdecznie pozdrawiam i nagniatajcie dalej 🙂
Piękne! O jak mnie ciągnie do tej czerwonej przestrzeni. Dzięki 🙂