Biznesowe centrum miasta: banki, biurowce i luksusowe sklepy, a wokół nich jedna wielka uliczna impreza. Protesty w Bangkoku wyglądają jak hipisowska sielanka, nie jak ukraiński Majdan. Co kilka dni padają tu jednak strzały.
Gdy natykamy się na protesty w Bangkoku po raz pierwszy, przecieramy oczy ze zdumienia. Na ulicy, na chodnikach, pasach zieleni na każdym wolnym skrawku przestrzeni stoją setki, tysiące namiotów. Do naszych uszu dochodzi muzyka z jednej z pobliskich scen. Protestującym udało się zablokować kilka ważnych skrzyżowań w mieście. Poruszać możemy się po nich tylko pieszo albo rowerem. Miasto nie dla samochodów, ale dla ludzi. Zupełnym przypadkiem spełniły się tutaj senne marzenia ruchów miejskich. Szkoda, że tylko jako pretekst do rozgrywek politycznych.
Porządku pilnują samozwańczy ochroniarze przy bramkach. Gdy przez nie przechodzimy uśmiechają się do nas, poklepują po plecach. Jest pokojowo i spokojnie. Turyści mile widziani. Protesty dobrze napędzają drobny handel. Uliczni straganiarze zwęszyli interes i rozstawili się na samym środku trzypasmowych arterii. Koszulka z hasłem „Shutdown Bangkok, Restart Thailand”, breloczek, smycz, a może zwykła para dżinsów albo sesja masażu tajskiego? Kupisz tutaj wszystko. Zaniepokojeni wiadomościami o zamieszkach w Bangkoku i dramatycznymi zajściami na Ukrainie, spodziewaliśmy się czegoś o wiele gorszego.
Na pierwszy rzut oka wygląda to jak spontaniczna, pokojowa akcja obywateli. Biedni kontra bogaci. Wykorzystywani kontra skorumpowany rząd. Tak jednak nie jest, a przynajmniej nie do końca. Protesty to akcja jednej partii. Akcja zorganizowana w pełni „profesjonalnie”. Są więc stoiska dystrybucji rewolucyjnych identyfikatorów, gadżetów, garkuchnie, punkty medyczne. Jeżeli tylko się przyłączysz, wszystko dostaniesz za darmo. Prawdziwe rewolucyjne centrum dowodzenia odkrywamy jednak wieczorem, kiedy wracamy do hostelu przez jeden z ogromnych, otoczonych wieżowcami, parków. Mniej więcej połowa jego terenu zajęta jest przez namiotowe miasteczko. Protestujących zwieziono tutaj masowo autokarami. Dbają o dobry PR, proponują nam po szklance mleka, na jednym z namiotów prezentują jedno z niewielu angielskojęzycznych haseł. Jednocześnie w parku toczy się normalne, wieczorne życie. Tajowie wychodzą po pracy pobiegać albo wybierają się na zajęcia fitness.
No dobra, ale tak w ogóle to kto protestuje i przeciwko czemu? Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba wpłynąć na meandry tajskiej polityki. Protestuje partia, która sama określa się ludowym, demokratycznym komitetem na rzecz reform (PDRC). Jej wrogiem numer jeden jest Thaksin – biznesmen, który przez pięć lat był premierem Tajlandii. Rządził w duchu liberalizacji gospodarki i prywatyzacji wszystkiego. Przy okazji brał do swojej kieszeni gigantyczne łapówki. Dziś jest w Tajlandii persona non grata, jednak jako brat urzędującej pani premier Yingluck, wciąż rządzi z tylnego siedzenia. Punktem zapalnym do protestów była propozycja udzielenia mu amnestii. Ostatecznie została ona odrzucona, jednak nie zadowoliło to PDRC. Protesty przerodziły się w ogólnie antyrządowe.
Zły Thaksin. Dobre PDRC, które w pokojowym duchu walczy o demokrację z reżimem? Widząc pozytywną atmosferę, koncerty, uśmiechniętych ludzi możemy odnieść takie wrażenie, jednak nic w tajskiej polityce nie jest czarno-białe, ani chociaż proste, czy logiczne. Lider „demokratów” Suthep, gdy był u władzy, sam brał udział w skandalach korupcyjnych. Co więcej, ciąży na nim zarzut krwawego stłumienia protestów „czerwonych koszul”, popierających obecną panią premier. W 2010 roku miał osobiście wydać żołnierzom rozkaz otwarcia ognia. Zginęło wtedy ponad 80 osób, 2100 zostało rannych.
Podczas aktualnych protestów co kilka dni także dochodzi do rozlewu krwi. Wybuchają bomby domowej produkcji, granaty, słychać strzały. Żadna ze stron nie bierze za nie odpowiedzialności, najprawdopodobniej dochodzi do wzajemnych prowokacji. Dzień wcześniej, gdy jechaliśmy w nocy taksówką widzieliśmy masowe policyjne kontrole. Policji brakuje niestety w miejscach zablokowanych przez protestujących. Cztery dni temu, w największym centrum handlowym w mieście, od wystrzału z granatnika zginęła kobieta z dzieckiem. Jaki pisze angielskojęzyczny, tajski dziennik The Nation, lider „demokratów” zastrasza siły prorządowe. Kilka dni temu miał powiedzieć: „Przyjdźcie na nasz protest, sprzedawcy popcornu przygotowali dla was kilka porcji”. Podczas ostatnich zamieszek to właśnie pod kubłami na popcorn ukryta była broń, z której padały strzały.
W tej sytuacji trudno się dziwić, że wielu mieszkańców Bangkoku ma już tego całego zamieszania serdecznie dość. Są nim najzwyczajniej w świecie zmęczeni. Tym bardziej, że trwa on już ponad trzy miesiące. Sponsorowane przez partię PDRC koncerty wcale nie porywają tłumów na barykady. Gdy przechodziliśmy wczoraj pod jedną, czy drugą sceną, raczej wiało spod nich pustkami. Większość ludzi określa protesty jako brudną, polityczną rozgrywkę. Nie interesuje ich to, nie chcą się w to angażować. Chcą tylko jednego. Odzyskać w końcu swój buddyjski spokój.
a co z tym świstakiem na końcu?
Iga: to już by trzeba państwa protestujących spytać. My obstawiamy, że utrzymuje rewolucyjną czujność. PS. to chyba piesek preriowy 😉
Iga: siedzi i zawija obietnice nowego rządu w sreberka.