Czym różni się podróż w trybie „odwiedzamy ładne miejsca” od podróży, w której „cieszymy się drogą”?
To pierwsze znamy bardzo dobrze: krótkie wakacje w jakimś interesującym kraju, chęć maksymalnego wykorzystania czasu i zobaczenia jak najwięcej. Trasa naszego indonezyjskiego urlopowego „sprintu” z 2012 roku to istne szaleństwo – cztery tygodnie i aż sześć wysp, pomiędzy którymi „skakaliśmy” z pomocą lokalnych linii lotniczych, ale kierowała nami właśnie taka filozofia: nie spać, zwiedzać! To oczywiste, że gdy mamy mało czasu, chcemy skupić się na tym, co naj – przecież nasze wakacje muszą być perfekcyjne. Chcemy „ładne miejsca” zobaczyć. A czasem po prostu – zaliczyć.
„Udało się wam zobaczyć XXX?” „Jak to, nie byliście w YYY? To jest na liście UNESCO…” „Jak będziecie jechać do kraju ZZZ, koniecznie zobaczcie…”. Właśnie tak wygląda wiele rozmów o podróżach.
Czytając przewodnik Lonely Planet można odnieść wrażenie, że świat składa się z punkcików na mapie otoczonych wielką czarną dziurą, przez którą trzeba teleportować się za pomocą jakiegoś środka lokomocji wyposażonego w silnik. No dobra, czasem jest napisane, że w czasie jazdy można popodziwiać przez okno ładne widoki, a innym razem – że dany fragment najlepiej przespać, bo nuuudy!
No dobra, a co, jeśli jedzie się rowerem? A co, jeśli perspektywa czasowa to nie trzy tygodnie, a rok, czy nawet dłużej?
Wtedy sprawy wyglądają nieco inaczej. I szczerze mówiąc, opisy z przewodnika czy dobre rady znajomych stają się wówczas mniej przydatne, a czasami wręcz mogą wpędzić w maliny.
Weźmy takie Chiny. To gigantyczny, fascynujący kraj. Na liście moich „miejsc” są dziesiąki pozycji! Jedna świątynia, druga, trzecia, Budda siedzący, Budda leżący. Klasztory tybetańskie, obronne wioski ludu Hakka, Szanghaj. Pola ryżowe. Misie Panda. Chiński Mur. Fabryki… No więc jedziemy! Zaznaczamy te miejsca na mapie, łączymy kropki. Liczymy odległości, sumujemy, i otrzymujemy wartość zbliżoną do długości Równika. W dwa miesiące rowerem?! Jak by to powiedzieć… to niemożliwe! Nawet dla Armstronga na dopingu.
Bo jadąc rowerem nie możemy się ot, tak, przeteleportować z jednego ładnego miejsca do drugiego. Całą tę drogę musimy przejechać własnymi siłami. Co więcej – musimy niejednokrotnie przedzierać się przez długie kilometry czegoś, co jest niestety antytezą miejsca, do którego jedziemy.
Przykład? „Piękne miejsce” o nazwie „Zatoka Ha Long”. Must see. Być w Wietnamie i nie widzieć Ha Long? No więc jedziemy, oczywiście na rowerach, przecież nie będziemy płacić za zorganizowaną wycieczkę. Przez 200 kilometrów jedziemy poboczem okropnej, jednej z najruchliwszych dróg w Wietnamie. Docieramy na miejsce i mamy swoje Ha Long (które z różnych powodów nas nie zachwyciło). Po dwóch dniach droga powrotna, równie paskudna. Wszystko kosztowało nas ponad tydzień z trzydziestodniowej wizy i sporo nerwów. Gdybyśmy wsiedli w autobus, dołączyli do „pakietowców”, nawet nie zwrócilibyśmy na tę drogę uwagi. Autobus ruszyłby wcześnie rano, więc pewnie przekimalibyśmy te 2-3 godzinki, a może zabijalibyśmy nudę tłukąc w jakąś gierkę na smartfonie, tylko od czasu do czasu rzucając okiem na bebeluch za szybą.
Gdyby patrzeć na podróżowanie tylko przez pryzmat przebywania w „miejscach”, nasza podróż wyglądałaby… umiarkowanie. Oczywiście, jest kilka miejsc, na których nam bardzo zależy i pod ich kątem planujemy drogę. Ogromną większość czasu spędzamy jednak w trasie, będąc gdzieś pomiędzy, właśnie w tej „czarnej dziurze”, o której przewodniki najczęśniej milczą, a z której my wyszarpujemy codziennie te kilkadziesiąt kilometrów.
Ponieważ ładne miejsca to cały czas tylko miejsca, na pierwszy plan wysuwa się DROGA. To właśnie tę drogę będziemy oglądać przez 90% czasu. To nią będziemy się zachwycać lub na nią złorzeczyć.
A to planowanie w przypadku podróży rowerowej wygląda mniej więcej tak:
Liczenie upływających dni wizy i szacowanie sił na zamiary. Godziny spędzone na przeglądaniu google maps, na szukaniu wariantów i na rysowaniu profili tras. Kalkulacje i dylematy. Jechać drogą dłuższą, ale płaską, czy wybrać odcinek krótszy, ale górzysty? Czy nasze rowery i tyłki wytrzymają kilkusetkilometrową jazdę po dziurach i kamieniach? Nadkładać kilometry by obejrzeć miejsce, o którym marzyło się od dziecka, za cenę późniejszej gonitwy wizowej? Czyje marzenie realizujemy tym razem: moje, czy Janka? Kto będzie niepocieszony? A czasami po prostu nie mamy wyboru – musimy przejechać kilkaset kilometrów w tłoku, smrodzie czy w smolistej mazi, bo tylko ta droga gwarantuje, że zdążymy do granicy.
Jak więc wybierać te drogi? Nie jest to łatwe, bo czasami dopiero będąc w trasie człowiek odkrywa, co go kręci, a bez czego może się obejść. Jest jeszcze trudniej, gdy jedzie się we dwoje, i gdy każdy ma nieco inne oczekiwania…
Janek przykładowo uwielbia wielke, dzikie przestrzenie, a przede wszystkim górskie serpentyny i wyzwania kondycyjne. Dla niego dylemat pt. „droga płaska czy górzysta” nie istnieje. Oszałamiające widoki wyłaniające się zza każdego zakrętu stanowią nagrodę za hektolitry potu i ból kolan. Ja także lubię monumentalną przyrodę, ale górskie trasy kosztują mnie więcej wysiłku. Tę różnicę między nami najwyraźniej było widać w Pamirze -Janek nie mógł się wyszaleć, bo ciągle musiał na mnie czekać. Ja z kolei jestem w stanie bez większego marudzenia przemęczyć się kilka dni na nudnej, brzydkiej trasie, byle tylko dojechać do miejsca, na którym mi zależy. Dla Janka nuda to najgorsza rzecz na świecie, a te wszystkie „UNESCO” i inne zabytki mogłyby nie istnieć. Stąd między nami regularne przepychanki o to, czy ta tytułowa droga ma być „zamiast”, czy „oprócz”.
Na szczęście istnieją drogi, które całe, od początku do końca, są jednym wielkim „pięknym miejscem”. Są to drogi stworzone do tego, by delektować się nimi kilometr po kilometrze. Mam na myśli oczywiście Pamir, ale poza tym jechaliśmy przez kilka innych wspaniałych tras idealnych dla rowerzystów. Mijaliśmy wiele krain, które z powodzeniem zwiedza się z rowerowego siodełka, w których każda napotkana osoba jest przyjazna i w sposób autentyczny zaciekawiona dziwnymi przybyszami na rowerach, a każdy widok z namiotu jest jak z pocztówki.
Czasem jednak trzeba iść na tak zwany kompromis. Jego przykładem jest nasza trasa przez Uzbekistan. Jechaliśmy główną drogą w-z, ale udało mi się wywalczyć „skoki w bok” do Mojnak, Chiwy, i do pustynnych twierdz. To była niezła próba sił i cierpliwości. Niestety pomiędzy tymi miejscami nijak nie dało się narysować sensownej pętli, więc trzeba było każdorazowo wracać tą samą drogą (dla Janka – koszmar!). „Skoki w bok” były bardzo interesujące, ale zjadły nam całą wizę, i w efekcie zabrakło już czasu na Samarkandę, która jest przecież niekwestionowanym must see Uzbekistanu. Żaden foch niczego by nie zmienił, uzbeccy wizowi biurokraci mają serca z kamienia.
Ale czasami rezygnacja z czegoś daje zaskakujące efekty. W Wietnamie z bólem serca (i mimo focha) musiałam zapomnieć o wizycie w popularnej miejscowości Sapa, bo było to bardzo „nie po drodze”. Tymczasem na naszej alternatywnej trasie, zupełnym przypadkiem natknęliśmy się na dokładnie te same mniejszości etniczne, które zamieszkiwały Sapę. Z tą tylko różnicą, że bajecznie kolorowe spódnice kobiet, zamiast na straganie z pamiątkami – powiewały na płotach wraz z innym praniem.
Innymi słowy – jadąc naszymi rowerkami omijamy mnóstwo wspaniałych miejsc i zabytków. Ale za to doświadczamy czegoś zupełnie innego.
Nie można oczekiwać, że wszędzie będzie pięknie, dostatnio i cukierkowato, jak w popularnych miejscowościach turystycznych, że każda mijana świątynia będzie „naj”, a każdy posążek Buddy – ze szczerego złota. Trzeba po prostu przestawić się na inny typ odbierania otoczenia. Może nie widzieliśmy wspaniałych świątyń Luang Prabang, ale nie przesadzajmy, z tym naprawdę da się żyć. Przecież w Laosie każda wioska ma całkiem sympatyczną świątynię – w jednej z nich dostaliśmy zaproszenie na skromny obiad, a Janek pomagał przenosić ogromny bęben. Nie będzie grubą przesadą, jeśli powiem, że każdorazowy wyjazd poza „miejsce” wiązał się z ciekawymi przygodami – nie zawsze są one jednoznacznie pozytywne, ale za każdym razem dają wiele do myślenia i zapadają w pamięć. Czasami wystarczyło wyjechać kilkanaście kilometrów poza turystyczny rezerwat, by uśmiechy ludzi stały się szczere, a także – by ceny wróciły do lokalnego poziomu.
Za co więc najbardziej lubię nasz sposób podróżowania?
Za to, że ryk silnika nie zagłusza dźwięków cykad i śpiewu ptaków.
Za to, że w każdej chwili, gdy coś mnie zaciekawi, mogę się zatrzymać i zrobić zdjęcie (które ma szansę być ładniejsze, niż rozmazana focia strzelona przez szybę pędzącego autobusu).
Za to, że mogę powoli, kilometr po kilometrze, obserwować, jak góry ustępują równinom, pustynie – lasom, jak oczy ludzi najpierw robią się coraz bardziej skośne, a potem – jak ciemnieje ich karnacja.
Za to, że możemy pościgać się z dzieciakami wracającymi na rowerkach ze szkoły.
Za to, że zasypiając w namiocie, do snu utulają nas hipnotyczne mantry śpiewane przez mnichów z niedalekiej świątyni buddyjskiej (albo karaoke z pobliskiego baru).
Za to, że czasem trafiamy w miejsca, w których dzieci jeszcze nie nauczyły się wołać do turystów „hellooooo”, bo jesteśmy pierwszymi turystami, których widzą.
Jest jeszcze coś innego i trudnego do nazwania: po przejechaniu 15 tysięcy kilometrów, z jednego końca Azji na drugi, mam poczucie, że świat jest w moim zasięgu, że mogę po prostu wsiąść na rower i któregoś dnia dojechać.
Ta świątynia w laotańskiej wsi to zupełnie jak u nas barokowy kościół ociekający złotem w podobnej wiosce, mającej góra trzystu mieszkańców, żyjących w lepiankach ale dumnych ze swojej świątyni 😉
No właśnie, ile mamy wspólnego z Laotańczykami 🙂 Ale małe sprostowanie – w większości to nie jest czyste złoto tylko farba.
No, coś Ty?! Ja myślałem, że na taki kościół to schodzi ciężarówka sztabek złota 😉
Te barokowe złocenia też trzeba dokładnie obejrzeć z bliska – kto wie, kto wie…
super post 🙂
droga droga! świetne! La ruta.
Czekalam na post,zastanawiajac sie co Was??? Ech..ale mi wyobraznia pracuje czytajac te Wasze wpisy?gdzie teraz jestescie?
Szerokiej drogi!!!
Boskie. Ubóstwiam takie widoki…
P.S. Moje mają czerwone boczki… 😉
Świetny wpis, droga droga i jeszcze raz droga, zabytki „przy okazji” w nagrodę za trud dojechania 🙂
Święte słowa! pozdrawiam z drogi. Ewa