O różnych rzeczach rozmawia się z ludźmi spotykanymi w podróży. Krótkie komentarze na temat pogody czy jakości asfaltu, obowiązkowa odpytka z tematów osobistych, pogłębione dyskusje o historii, ekonomii i polityce… Niektóre pytania słyszymy setny raz i czasem mamy ich już serdecznie dość (ile razy można się tłumaczyć z braku dzieci?), ale cierpliwie odpowiadamy, taka jest nasza rola. Jednak jest jeden temat będący regularnie źródłem naszego poważnego zakłopotania.
Scenariusz jest na ogół taki: zgarnięci z ulicy przez gospodarzy wchodzimy do skromnej chaty. Na stole ląduje jedzenie. Rozmawiamy miło o tym i owym, aż w pewnym momencie pada tytułowe pytanie: „a ile warte są te wasze rowery?” I co wtedy odpowiedzieć? Na przygotowanie rowerów i zakup całego ekwipunku wydaliśmy w Polsce mnóstwo pieniędzy. O wiele więcej, niż wartość wszystkich sprzętów zgromadzonych w izbie, w której właśnie siedzimy, a może nawet i więcej niż wartość samochodu, który czasem stoi przed domem. Zderzenie dwóch światów.
Więc co odpowiedzieć? Niektórzy podróżujący rowerzyści stosują strategię wymijającą: „nie pamiętam, składałem rower przez dłuższy czas, nie liczyłem tego”. Inni podają jakieś mocno zaokraglone w dół kwoty. Jeszcze inni kłamią mówiąc, że rower i sprzęt dostali od sponsorów. Można też powiedzieć prawdę, po której następuje cisza, czasem niedowierzanie. Atmosfera robi się niezręczna dla obu stron.
W innej wersji: mężczyzna podchodzi do nas na ulicy, z ciekawością ogląda rower, zagaduje wesoło, że chętnie by od nas go odkupił, i pyta, czy wystarczy trzysta dolarów. Można odpowiedzieć mu z uśmiechem, że to nasz kochany rowerek i nie jest na sprzedaż Ale gdy odpowiesz, że te trzysta dolarów trzeba jeszcze pomnożyć przez pięć, odchodzi w milczeniu z poczuciem upokorzenia.
Pewien miły, gościnny człowiek z Uzbekistanu dociekliwie wypytywał o cenę naszego komputera (małego netbooka, kupionego przed wyjazdem za 7 – 8 stów, na którego regularnie marudzimy, że jest słaby i nie da się na nim pracować). Przyciśnięci do muru w końcu podaliśmy jego cenę, używając nieopatrznie słowa „tylko” (by nieco zbagatelizować ten wątek), co wywołało efekt odwrotny od oczekiwanego i zepsuło atmosferę na resztę wieczoru. Taki komputer – marzenie syna naszego gospodarza, był poza możliwościami finansowymi.
Te słówka „tylko” i „aż” były nie raz źródłem mojego nietaktu (tak już mam, że zdarza mi się paplać bez zastanowienia, a potem dopiero przychodzi czas na refleksję). Gdy w rozmowach narzekałam na opłaty wizowe, jakie mieszkańcy Europy muszą ponosić podrożując po Azji Centralnej, kilkakrotnie byłam sprowadzana na ziemię. „Nasze” sto dolarów i konieczność spreparowania jednego lub dwóch świstków to nic w porównaniu do papierologii oraz kosztów, jakie musi ponieść obywatel Azerbejdżanu czy Tadżykistanu, gdy chce dostać wizę do strefy Schengen.
Bywa, że tematem rozmowy jest porównanie warunków życia tutaj, z życiem w Polsce. Pada pytanie o nasze polskie zarobki. Odpowiadamy wymijająco, zaokrąglamy mocno w dół. I od razu przechodzimy do tłumaczenia, że w Polsce droższe mieszkania, droższe życie…
Czasem zdarza się, że jesteśmy dla naszych rozmówców pierwszymi przedstawicielami „Zachodu”, z którymi mogą pogadać i zweryfikować swoje wyobrażenia na temat życia w Europie. I przy okazji uświadomić sobie, jak bardzo zostali, ekhm, poszkodowani przez los, przychodząc na świat tutaj, w Centralnej Azji, a nie kilka tysięcy kilometrów dalej. Doskonałym przykładem była nasza rozmowa z dwudziestoletnim studentem turystyki z Tadżykistanu, który po skończeniu studiów zamierza, tak samo jak tysiące innych mężczyzn z państw byłego ZSRR, wyjechać do pracy na moskiewskich budowach. Ale jego marzeniem jest praca w Londynie, dająca poza zarobkami możliwość nauki angielskiego. Gdy odpowiedziałam mu, że sama pracowałam kiedyś w Londynie przez kilka miesięcy, chłopakowi rozpaliła się wyobraźnia. Zapytał, czy da się tam wyciągnąć 300 dolarów na miesiąc… Nie wiem, czy bardziej zaszokowało go sprostowanie tej kwoty, czy raczej moje dodatkowe wyjaśnienie, że koszty utrzymania, przy zarobkach w okolicy płacy minimalnej pochłaniają połowę budżetu…
Pod względem rozmów o pieniądzach szczególny okazał się Kirgistan. Pytania zadawane nam przez napotkanych ludzi były momentami bardzo nachalne. Kirgizów nie obchodziła ani nasza podróż, ani nasze opinie o ich kraju; pytali głównie o pieniądze, zarobki, ceny, posiadane gadżety. Było to dla nas irytujące. Źródła tych pytań doszukiwaliśmy się w dość paradoksalnej sytuacji tego kraju, który jako pierwszy w regionie zniósł wizy dla obywateli bogatych państw i przyciągnął rzesze turystów z wypchanymi portfelami. Tymczasem w Kirgistanie, szczególnie w stolicy, aż bije po oczach rozwarstwienie społeczne.
Wiele napotkanych osób nie potrafi pojąć idei podróży takiej, jak nasza. Nagminnie pytają, czy to przypadkiem nasz rząd nam nie finansuje tego wyjazdu, bo skąd mielibyśmy mieć takie pieniądze? Jesteśmy przecież gówniarzami, którzy będąc przed trzydziestką, zamiast pracować i płodzić dzieci, rzucają pracę (kto rozsądny tak robi w dzisiejszych niepewnych czasach?!), uciekają od zobowiązań, wydają zawrotne sumy na jakieś rowerki, i jeżdżą sobie po świecie, bo taką mają fantazję. „Co oni wiedzą o życiu?” Choć nikt nam tego nie powiedział wprost, czuliśmy, że taki właśnie obraz rysował się w głowach niektórych naszych rozmówców. Podróże to przywilej i fanaberia „Pierwszego Świata”.
Ciekawe rozmowy o pieniądzach toczą się także pośród samych turystów. W hostelach z korpo-urlopowiczami spotykają się backpackersi i rowerzyści, którzy rzucili pracę i ruszyli w świat. Międzynarodowe grono zdominowane jest przez Anglików, Francuzów, Niemców, Amerykanów, Australijczyków… Czasem zdarzy się ktoś z Europy Centralnej czy Wschodniej. I wtedy to my, Polacy, wyłapujemy w rozmowach zwroty typu „tylko 400 dolarów za lot” – wartości, które nie robią wrażenia na podróżujących Niemcach, ale są już znaczące dla naszego budżetu. Wprawdzie jeździmy na podobnych rowerach i używamy tych samych turystycznych zabawek, ale mamy poczucie, że musieliśmy ciężej na nie zapracować. Robi nam się dziwnie, gdy słyszymy dziewiętnastolatka z Australii, który zarobił na swoją podróż, pracując przez pół roku na część etatu w jakimś magazynie, podczas gdy nam zgromadzenie podobnej kwoty zajęło dwa lata, i to tylko dlatego, że mieliśmy dobrze płatną pracę. I wtedy sami nie wiemy, gdzie na mapie świata umieścić tę naszą Polskę.
bardzo, ale to bardzo dobry wpis 🙂
To ja pozwolę sobie Was poprawić. Ja, Wy, my nie jesteśmy z pierwszego świata. Jesteśmy z drugiego świata, warto o tym pamiętać.
Kaspero, a gdzie ja pisałam, że jesteśmy z Pierwszego Świata? Wiem, że Polska nie należy do tego klubu, ale dla napotykanych ludzi to nie ma różnicy. Gdy ktoś nas spotyka, to sam od razu pyta: „Amerika? Germania? Francja?” Podróżujących Polaków jest coraz więcej, ale nadal to nie jest ta skala. Jesteśmy z Europy, cokolwiek nie myślimy o naszych polskich problemach gospodarczych czy politycznych, to wciąż jest naprawdę dobre miejsce do życia. A my osobiście naprawdę mamy świadomość, że pod wieloma względami mnie i Jankowi powodziło się w Polsce o wiele lepiej, niż reszcie naszego społeczeństwa.
Wątek pierwszego świata pozostawię, bo jest jałowy, ale ani my z pierwszego, ani dla nich to różnica, ani podróże to przywilej pierwszego. 😉
A zastanawiam się czy pamiętasz jak w różnych rozmowach sarkaliście na te nasze realia i zbywaliście mnie jak Wam mówiłem, że jest naprawdę nieźle.
Więcej takich wpisów. I więcej zdjęć :-).
Kwestia stara jak świat: syty nie zrozumie głodnego i na odwrót
Podejście do pieniędzy w tym rejonie świata dość sporo tłumaczy tegoroczny hit grany do upadłego w kirgiskich lokalach maści wszelakiej. Z naszej perspektywy należy patrzyć na to z przymrużeniem oka. http://www.youtube.com/watch?v=OKf2Armcj5A
A tak na poważnie to jakoś tamtejsze realia kojarzą mi się z polską lat wczesnodziewięćdziesiątych i „walką o utrzymanie się na powierzchni” opisaną świetnie w „Niedzieli, która wydarzyła się w środę” Szczygła.
Pozdro!