“O, jesteście. To pakujemy raki, czekany, linę i idziemy na lodowiec!” Tak, gdy tylko przekroczyliśmy próg jego domu przywitał nas Tas, nasz gospodarz w Ałmaty. „Nie, proszę, nie! Ze sportów to ja potrafię jeździć na rowerze” – desperacko próbowałem bronić się przed wspinaczką. Niestety już wtedy czułem, że trzeba będzie iść się wspinać. Nie było innego wyjścia.
Tas był absolutnie i bezkompromisowo zakręcony na punkcie wspinaczki i jazdy na rowerze MTB. Potrafił o tym gadać cały dzień, całą noc, non-stop. Na szczęście miał jeszcze jedną pasję, a przy okazji pracę. Od trzydziestu dwóch lat był pilotem i akurat wypadł mu dwudniowy kurs, więc mieliśmy chwilę, żeby przemyśleć, na jaki szczyt chcemy się wspinać. Po długich negocjacjach stanęło na „grannie mountain”, Kumbul Peak 3200m n.p.m.
Start: 1500 metrów. Na miejsce przywiózł nas regularny miejski autobus linii 6. Kursują tam już tylko stare rupiecie, jeżdżą z dobrym wiatrem co godzinę, ale dla fanów wspinaczki to autobusy szczególne. Kierowca zresztą też wczuł się w klimat i całą szoferkę powyklejał zdjęciami ośnieżonych szczytów Tien Szan. Ałmaty to wymarzone miasto dla górołazów. Pomyślcie tylko: wsiadacie na przystanku pod domem do busa i pół godziny później jesteście u podnórza jednego z najbardziej fascynujących pasm górskich na świecie. Jak dla mnie: czad!
Ale wróćmy do wspinaczki. Już na początku było stromo jak diabli. „Tutaj regularnie drałują kazachskie babcie, szybkie są, nie mogę ich czasem dogonić” – mamrotał po drodze Tas. Oczywiście było to czyste zgrywanie się, bo tempo mimo pięćdziesiątki na karku miał zabójcze. Dysząc, z wywieszonymi jęzorami próbowaliśmy dotrzymać mu kroku. „Zobaczcie, wszystkie drzewa na tej grani poprzewracane. Burza, która tego dokonała musiała być niesamowita! Chciałbym wtedy tu być, ciekawe gdzie bym się schował”. Cóż, co kto lubi.
Chwilę później i nas spotkało pokaźne załamanie pogody. Niebo spowiło się ciemnymi chmurami, zaczął padać deszcz, potem śnieg i grad, aż w końcu wyszła tęcza i zupełnie się wypogodziło. To wszystko góra w przeciągu pięciu minut. Przed nami ukazał się w pełnym słońcu on: Kumbul Peak. „Ale świetna pogoda! Wspinałem się na tę górę już kilkanaście razy, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałem“ – ekscytował się Tas i ostro podkręcał tempo. My z kolei mocno je spowalnialiśmy, robiło się już szaro, a wchodzenie na szczyt w nocy wydawało mi się szalone. Tym bardziej, że dzień wcześniej spadł pierwszy śnieg. Koło szóstej, na 2500m zdecydowaliśmy się rozbić namiot, a nasz przewodnik wobec braku chętnych do dalszej wspinaczki, wystrzelił w dół jak z procy. O północy zaczynał mu się w pracy dyżur.
Następnego ranka niechętnie wysuwaliśmy nosy z namiotu. Temperatura w nocy spadła w okolice zera, wszędzie naokoło biało, śnieg ani myślał się roztopić. Przed nami ostatnie kilkaset metrów stromego podejścia do grani, gdzie prowadził już łagodny szlak na sam szczyt. Przez moment widzieliśmy jeszcze nasz cel, ale chwilę później Kumbul Peak utonął w gęstej mgle. Podejście poszło nam całkiem sprawnie, na grani zostawiliśmy plecaki i pognaliśmy na górę. „To musi być tutaj. Tak, jesteśmy na szczycie!“ – tak cieszyliśmy się raz po raz, po czym z gęstej mgły wyłaniał się kolejny, ciut wyższy wierzchołek. W końcu jednak wypatrzyliśmy charakterystyczną, wystającą skałę, którą znaliśmy ze zdjęć Tas’a. Uff… w końcu, to tutaj! Kumbul – górka dla starych babć oficjalnie zdobyta, pamiątkowa fotka i lecimy w dół.
Lecimy, choć w moim przypadku powinienem powiedzieć raczej: z największym trudem ześlizgujemy się, przeklinając co dwa kroki tę całą wycieczkę. Cóż, pewnie to kwestia mojej wyśmienitej techniki, ale pokonanie 1700 metrów w dół na piechotę w śniegu i błocie‚ to jest jakaś katastrofa. Nie wiem czemu nie poprowadzili tam asfaltu, na rowerze to by się jechało. W końcu jednak, ku uciesze Mażny, jakoś się doczołgałem, ale tym razem to na mnie trzeba było czekać wieki. Na dole wyglądałem kwitnąco. Nogi bolały mnie tydzień, ledwo mogłem potem wsiąść na rower, ale.. było warto. Jak się jest już na samej górze czuje się to coś.
skąd Wy tam macie internet…….. :X
W Kazachstanie jest duzo roznych rzeczy 🙂
Internet na targu sprzedają. Paczkowany, po 2 kilo. 🙂
Może jak wrócicie to się w góry pojedzie? Chyba Janek nie chcesz żeby jedynym Twoim zdobytym szczytem pozostała „Grannie Mountain”. A z tymi kazaskimi babciami to bym się nie zdziwił gdyby było na serio.
Przy okazji tradycyjna przypierdółka – kazaskie nie kazachskie panie piszę ładnie teksty do mediów. ;p