Wietnam to nie jest kraj ludzi obojętnych. Spotkaliśmy się tutaj z pełną paletą zachowań. Były rzucane uśmiechy, ale i kamienie. Nic, czego nie zaznaliśmy już wcześniej. Poza jednym.
Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy zwróciliśmy na to uwagę. Ale może pojawiało się to od samego początku, tylko po prostu pierwsze dni w nowym kraju zawsze są dla nas na tyle fascynujące, że nie dostrzegamy niczego negatywnego? Im dalej jechaliśmy – najpierw Hanoi i zatoka Ha Long, a potem na południe, tym szybciej zmieniały się reakcje ludzi względem nas. Okrzyki „helooł” już mniej przyjazne i doprawiane bluźnierstwami, sprzedawczynie w sklepach coraz bardziej zaokrąglające ceny w górę, dzieciaki coraz bardziej napastliwe i wołające „money, money”. Cóż, nieprzyjemne, ale dobrze to znamy i jakoś umiemy sobie z tym poradzić.
Ale ten szyderczy śmiech… Dla nas to zupełna nowość. I nie do końca rozumiemy, o co chodzi.
Szyderczy śmiech słyszymy z ust dzieciaków, bab na straganie, mijających nas skuterzystów. Nie chodzi o radosne, przyjazne śmiechy, tylko właśnie o naśmiewanie się z nas. W ostatnich dniach obserwujemy apogeum tego zjawiska. Szydera towarzyszy ostatnio wielu naszym interakcjom z „lokalnymi”.
Idziemy przez bazarek, pchamy nasze jednoślady. Ubrani jesteśmy rowerowo. To, że przyciągamy uwagę, a dziesiątki oczu gapią się na moje rowerowe gacie – to nic nadzwyczajnego. Nie zaskakuje też, że trzeba nieźle się natrudzić, by pokonać barierę językową czy kupić cokolwiek w normalnej cenie. Ale wytykanie palcami i salwy szyderczego śmiechu padające gromadnie zza straganów na nasz widok? Albo porozumiewawczy chichot bab, gdy po kilku bezskutecznych próbach dogadania się, odchodzę od stoiska nie dokonawszy zakupu?
Jedziemy przez małe miasteczko. Właściciele sklepów i garkuchni machają do nas i wołają abyśmy się u nich zatrzymali. Ale tym nawoływaniom towarzyszy śmiech, niosący się za nami od jednego sprzedawcy do drugiego, wzdłuż ulicy.
Gdy już zatrzymamy się w takim sklepie, nie jest wcale lepiej. Klient nasz pan i trzeba go szanować? Niekoniecznie. Można sprzedać nam 6 sztuk baterii za 25 000 dongów (kwota dziwnie ciężko dzieli się przez sześć, nieprawdaż?), szczerząc zęby do zgromadzonych wokół nas Wietnamczyków i z trudem maskując uczucie triumfu.

Ten śmiech pojawia się także wtedy, gdy po prostu robimy sobie przerwę i zatrzymujemy się, by przekąsić suchą karmę. Podchodzą jacyś ludzie, próbują zagadać (a raczej: mówią coś w naszym kierunku), my oczywiście nic nie rozumiemy. Więc odchodzą, śmiejąc się.
Śmieją się także, gdy siedzimy na poboczu i łatamy dętkę. Najpierw chwilę postoją nam nad głowami, czasem próbują przy tym pomacać rower, a potem odchodzą ze śmiechem.
Czasem z tego śmiechu można wyczytać taki przekaz: „Ooo, patrzcie! Białasy na rowerach! Nie stać ich na skuter? Jacy brudni, śpią jak dzikusy w namiocie po krzakach, zamiast iść do hotelu. Przyjechaliście do nas w grudniu na urlopik, a tu zimno i leje, haha! Nie pasuje wam cena naszych ciastek, biedaki, phi!”
A może to tylko nasza interpretacja?
Jedynie sprzedawcy napojów i pamiątek w turystycznych miejscówkach powstrzymują się od szydery, w zamian uśmiechając się fałszywie i mizdrząc do przechodzących obcokrajowców („Hi, where are you from?” „Can I help you?”, „Do you want water? Coca Cola?”). Ale podejrzewam, co oni tam w myślach do nas mówią…
Najgorsze oczywiście są dzieci, szczególnie te w większych grupach. Zabawa w „heloł” polega na tym, że absolutnie nie wolno nam odpowiedzieć. Odpowiadamy – przegrywamy. Dzieciaki ryczą wtedy ze śmiechu, a ponawianym dziesiątkom „elo elo elooo” nie ma końca, wybrzmiewają za naszymi plecami jeszcze długo. Ostatnio zauważyliśmy, że ta zabawa jest popularna również wśród dorosłych.

Żartów i napastliwych komentarzy ze strony młodych chłopaków nie potrafię nawet zliczyć. Podjeżdżają na skuterach, zrównują prędkość, i jadą obok przez kilkaset metrów, gadając do nas coś po wietnamsku i co chwila wybuchając śmiechem. Jak rzucają tekstami w stylu „fuck you”, to przynajmniej od razu wiadomo, o co chodzi, i można im odpowiedzieć tym samym. Nagroda dla najbardziej pomysłowych szyderców trafia do dwóch gości, którzy mijając nas na skuterze „pedałowali” w powietrzu nogami, parodiując naszą jazdę.
Ach, jakie dobre humorki! Po kilku dniach zaczęło nas to mocno irytować, i postanowiliśmy nie być dłużni. Jak już tak mamy się bawić, to niech każda ze stron ma trochę radochy, a nie tylko oni.
Złośliwym babom z bazarku czy natrętnym „zagadywaczom”, w odpowiedzi na ich śmiech, też można zaśmiać się prosto w twarz. Choć czasami wystarczy po prostu uśmiechnąć się pod nosem, obserwując, jaką satysfakcję mają sklepikarze po tym, gdy „zdarli” z nas równowartość jednej złotówki czy dwóch.
Od tej pory gdy tylko słyszę „heloł” w wersji szyderczej czy różnego rodzaju pohukiwania i piski, odpowiadam to samo, identyczną intonacją, albo jeszcze głośniej i jeszcze bardziej karykaturalnie. Efekt jest interesujący, bo „pozdrawiający” czasem z zaskoczenia milkną, a czasem wchodzą w ten zabawny dialog, i tak sobie wyjemy nawzajem jak młode wilczki czy pawiany. Janek mówi, że całkiem nieźle wychodzą mi te onomatopeje.
Można też po prostu wsadzić w uszy słuchawki, wcisnąć play i wyłączyć wokal Wietnamczykom. I przestać zastanawiać się, czy te machające rękami, ruszające ustami postaci pozdrawiają nas, czy może jednak z nas szydzą. Nic mnie to nie obchodzi! Słucham muzyki i cieszę się piękną drogą!
Nie ma co dramatyzować… jakbym był dzieckiem też bym się smiał… zresztą, przejmujecie się? 😉
Skłamałabym mówiąc, że nie przejmujemy się wcale. Oczywiście, mamy pewien dystans do tego, co nas spotyka. I coraz częściej sami śmiejemy się z różnych sytuacji, w których jeszcze kilka miesięcy temu wcale nie byłoby nam do śmiechu. Ale nie jesteśmy z kamienia, emocje „z drogi”, zwłaszcza te negatywne, przyklejają się do nas, wpływają na nasze samopoczucie, nastawienie do danego miejsca czy kraju. Z drugiej strony – to też jest element naszego doświadczania podróży, nigdy nie oczekiwaliśmy, że wszystko będzie różowe, a ludzie będą przed nami rozwijać czerwony dywan.
Natomiast dzieci są baaaaardzo różne. I różnie mogą się śmiać, wiesz pewnie 🙂
Nie wydaje mi się by ton waszej relacji był dramatyczny – zatem całkiem nie rozumiem o czym pisze „KolemSieToczy.pl”. !?!
O ile dobrze zrozumiałem nie chodziło o śmiech (radosny) tylko o naśmiewanie się !?
mam wrażenie, że dość łatwo wczuć się i odnaleźć się w opisanej sytuacji, w której nie mniej nie więcej: stykamy się z szyderstwem, tym, że jesteśmy traktowani jak idioci, jak ktoś głupszy, gorszy – ktoś kto tak łatwo stać się może pretekstem do drwin i poniżenia. W takich okolicznościach trudno uznać tubylców za przyjaznych i serdecznych, nieprawdaż ?
całe szczęście że towarzyszą wam takie wspaniałe krajobrazy jak na ostatnim zdjęciu – dla takich miejsc, tej zieleni, ciepła i egzotyki warto zderzyć się z bezmyślnością i głupotą szyderczych dzieci i ich rodziców.
to co opisujecie dokładnie pasuje do Chińczyków, też nienawidzą białych=lao wai, wszędzie „haloł”, cykanie zdjęć białemu, szturchanie, plucie białemu na buty, żółci to rasiści i barbarzyńcy, Koreańczycy też białych poniżają, Azja jest piękna, krótsze podróże ok, ale kilkuletnia emigracja w żółtych krajach daje w kość, gdy trzeba tam pracować, radzę zarabiać jak najwięcej, żeby skrócić swój pobyt, wyjechać z pieniędzmi i zapomnieć o tym całym chamstwie
Może mają rodziny, ktore pracuja w Polsce i się chcieli odwdzięczyć;)
A co do Chinczykow to lepszych ludzi w podrozy nie spotkalam, nikt mnie nie szturchal ani nie plul pod buty. Moze w jakims lipnym miescie mieszkasz, kumpela raz byla w jakims przemyslowym, to tez tak narzekala. Ja się w Chinach zakochalam glownie przez ludzi. Pewnie, że to rasisci. Jak każdy kraj unikulturowy. No, ale chyba nie ma lepszego sposobu na obrzydzenie sobie danego kraju niż zamieszkanie w nim. W Anglii też jest lipa, zdarzają się pobicia Polakow, wszędzie jest rasizim, tylko w niektorych miejscach nie wypada go pokazywać.