W naszej wygodnej, sterylnej, europejskiej rzeczywistości, temat toaletowy niemalże nie istnieje. Ot, po prostu idziemy do toalety, robimy co trzeba, spłukujemy, myjemy ręce. Odkąd jesteśmy już na tyle duzi, by robić to samodzielnie, nie ma większej potrzeby, aby o tym gadać.
Tymczasem, w czasie naszej podróży po Azji, załatwianie potrzeb fizjologicznych urasta do rangi wielkiego wydarzenia wymagającego czasami niezłego kombinowania, a już na pewno wymaga radykalnego przestawienia się na zupełnie inne standardy i estetykę. Zaś kwestie typu: co, gdzie, jak często, jakiej konsystencji, gdzie umyć ręce – urastają do rangi jednych z częstszych tematów rozmów.
Zacznijmy od początku. Jest kilka zasad, które wydają mi się zupełnie oczywiste. Przykładowo:
– myj ręce zawsze po skorzystaniu z toalety
– nie dotykaj jedzenia brudnymi łapskami
– nie załatwiaj się bezpośrednio w pobliżu rzek ani jezior
– unikaj wody ze zbiorników, do których spływają ścieki
Tymczasem stan toalet, i szerzej – podejście do higieny w Centralnej Azji, nie przestają mnie zadziwiać.
Standardowo eleganckie kible, jakie znamy choćby z miejsc publicznych w Polsce, skończyły się w Turcji. Mam na myśli toalety ze spłuczką, wyposażone w wodę i mydło do mycia rąk. Im dalej jechaliśmy na wschód, tym bardziej stan toalet się pogarszał. Kanalizacja, a często wręcz sama woda – na środku stepu, pustyni czy wysoko w górach to nieosiągalny luksus. Woda ma służyć przede wszystkim do picia przez ludzi i zwierzęta. Jeżeli każdy litr wody musisz przytargać z odległego kanału czy ujęcia wody, gospodarujesz nią trochę inaczej. W pewnym momencie standardem stały się po prostu wychodki z dziurą w ziemi, obok których czasami znajdowały się takie oto urządzenia do mycia rąk:
Tam, gdzie nie było nawet „sławojek”, zadawane przeze mnie pytanie „kuda do tualety” służyło z grubsza ustaleniu usankcjonowanego przez lokalnych ludzi miejsca, w którym można bezkarnie zrobić to, co trzeba. Z ciekawszych miejsc, które mi jak dotąd wskazywano, były z pewnością:
– jama, czyli uniwersalna dziura w ziemi pełniąca rolę toalety i śmietnika
– ustronna wnęka za transformatorem
– wysypisko śmieci (!) zlokalizowane na brzegu rzeki
– krzaki znajdujące się dziesięć metrów od domu
Inne interesujące toaletowe obserwacje, to:
– kible tak śmierdzące, że ludzie woleli załatwiać się dookoła, byle tylko nie wchodzić do środka
– sławojki z tak małym otworem, że trafienie do niego było jak rzut do kosza za trzy punkty (czyli: bynajmniej nie udawało się za każdym razem)
– lokalne sralniki i wysypiska śmieci zlokalizowane na brzegu rzek bezpośrednio obok rur, które dostarczały wodę do lokalnych garkuchni
-kible w eleganckich knajpach oraz publiczne szalety stanowiące zaplecze dla ogromnych bazarów, w których nie było ani kawałka mydła, a „babcia klozetowa” na gest mycia rąk odpowiadała „ja nie znajo”
– inne publiczne kible, w których poszczególne „stanowiska” były oddzielone jedynie ściankami, ale nie posiadały drzwi (choć ktoś inny widział kibel w sowieckim hotelu z dwoma sedesami bez żadnej przegródki)
– mój osobisty faworyt: kibel, którego zawartość wpadała do rowu nawadniającego ogródek; na drugim końcu tego rowu gospodyni myła naczynia (a potem podała nam w nich herbatę)
Były jednak i swoiste „perełki”, czyli kible, które starały się rekompensować nieprzyjemności i węchowe katusze, oferując piękne widoki. Zdjęcie na samej górze tekstu przedstawia luksusowy kibel zlokalizowany na kilkusetmetrowej skarpie nad malowniczym jeziorem. Tutaj zaś mamy toaletę z widokiem na Pamir:
To wszystko brzmi strasznie, niekiedy absurdalnie, ale siłą rzeczy, podróżując po tym rejonie świata, musimy osobiście, zmierzać się z toaletowymi dramatami. Dokładnie – dramatami, zwłaszcza wobec dość regularnych zatruć pokarmowych, jakie nam się przytrafiają. Do wątpliwych doznań estetycznych czy do braku prywatności można z czasem się przyzwyczaić. Ale niestety, pyszne jedzonko przygotowane brudnymi rączkami, umyte w brudnej wodzie i podane w brudnych talerzach momentalnie traci na atrakcyjności, o walorach odżywczych można zapomnieć, bo nasze jelita i tak momentalnie wyczuwają zagrożenie i postanawiają uruchomić tryb „ekspresowy”, by pozbyć się potencjalnego źródła zakażenia. Zaś głód i apetyt znikają od razu, jeśli wcześniej mamy okazję zobaczyć na własne oczy standardy higieniczne na etapie przygotowywania potrawy.
Wcale nie jest tak, że oto nasze, rozpieszczone europejskie żołądki reagują jakąś szczególną nadwrażliwością, podczas gdy lokalna ludność jest zahartowana i nic im nie szkodzi. O nie. Wystarczy, ekhm, rzut okiem na zawartość tych wszystkich „suchych toalet” (doprawdy, trudno uniknąć tego widoku), by zaobserwować, że tutaj wszyscy mają permanentnie rodzaj umiarkowanej biegunki.
To zupełnie oczywiste, że w górach, na pustyni, czy generalnie – w miejscach i tak niezwykle trudnych do życia, ludzie mają inne, ważniejsze sprawy na głowie, niż estetyczne aspekty załatwiania potrzeb fizjologicznych. Z drugiej strony, wiele zaobserwowanych sytuacji to jednak kwestia priorytetów. Niektóre sprawy nie kosztują wiele, a przecież radykalnie poprawiają higienę (zaś korzyści z lepszej higieny to przecież oczywista oczywistość). Chodzi chociażby o nawyk używania mydła czy unikanie mycia garów w syfie (na szczęście w tych rejonach świata woda służąca do samego gotowania jest jeszcze w miarę bezpieczna).
Jadąc przez Tadżykistan, w każdej niemal wiosce widzieliśmy tablice informujące o realizowanych tutaj projektach finansowanych z zewnętrznych źródeł (agendy ONZ, UE, poszczególne państwa, fundacje). Większość projektów dotyczyła tak podstawowej sprawy, jak zaopatrzenie w wodę. Być może kiedyś przyjdzie czas na toalety…
Ale chyba najmocniej toaletowy problem odczuł pewien Słowak, który wylądował w uzbeckim szpitalu z powodu, nomen omen, zatrucia pokarmowego. Otóż, w całym szpitalu, w którym znajdował się również oddział ginekologiczno-położniczy, nie było ani jednej łazienki czy toalety! Pacjenci, którzy byli „na chodzie”, udawali się za potrzebą do okolicznego parku. A co z osobami przykutymi do łóżek, tak jak nasz Słowak? Otóż, pielęgniarka przyniosła mu dwie ucięte na pół plastikowe butelki, i wskazując najpierw na jedną, a potem na drugą, powiedziała (cytuję z głowy): „eto na psi psi, a eto na kaka”.
Temat kupy jest uniwersalny a wg moich osobistych kwalifikatorow ludzi dziele na tych, z którymi o kupię można pogadać bez udawanie odrazy i na tych, z którymi o kupie (czyli o niczym ludzkim i sensownym rownież) pogadać sie nie da 😉
Dokładnie tak:)
Ostatnie zdanie mnie rozwaliło totalnie. Jeżeli można tak powiedzieć o tekście o kupie: fenomenalny! 🙂 Niemniej jednak przygód nie zazdroszczę 😛
Cóż, jak nic nie można z czymś zrobić, to obśmianie pomaga w zaakceptowaniu…