Legendarne, niebezpieczne azjatyckie drogi. Mieliśmy kilkanaście tysięcy kilometrów nieustannych obserwacji. Byliśmy świadkami kilku niegroźnych stłuczek, widzieliśmy też sugestywne białe kształty. Aż któregoś dnia zobaczyliśmy na drodze śmierć.
Właśnie opuściliśmy stolicę Kambodży – Phnom Penh. Jechaliśmy ruchliwą, nieprzyjemną drogą, mijając rzędy fabryk i szwalni. Byliśmy właśnie na wysokości bazaru. Pełno ludzi, tuk-tuków, motorów, i oczywiście mniejszych i większych pojazdów, które niczym się nie przejmując śmigają środkiem. W pewnym momencie usłyszeliśmy głuche uderzenie, tak jakby duże kartonowe pudło spadło z kilkumetrowej wysokości. Odwróciliśmy się, i kilkadziesiąt metrów za nami zobaczyliśmy na środku drogi leżącego nieruchomo mężczyznę. Twarz na asfalcie, ręce wzdłuż tułowia, nogi powykręcane. Kałuża krwi. Obok autobus.
Cisza. Stoimy, patrzymy. Ktoś wychodzi z autobusu. Po chwili schodzą się ludzie z bazaru. Kręcą się, ale nikt nie podchodzi do leżącego człowieka, nikt go nie dotyka, nie sprawdza funkcji życiowych. Samochody, które na widok wypadku zatrzymały się, teraz ruszają i omijają ciało. My stoimy jak kołki. Patrzymy, i odtwarzamy w głowie wydarzenia z ostatnich sekund. To wszystko działo się kilkanaście metrów za moimi plecami. Tak szybko, że nie było słychać nawet pisku hamowania, najwyraźniej człowiek wszedł prosto pod jadący autobus.
Za jakiś czas pewnie przyjedzie policja z białym sprayem. Czy przyjedzie pogotowie? Po ilu minutach? A gdybyśmy to my leżeli tam na asfalcie?
Ruszyliśmy dalej. Co tu dużo gadać, jechało mi się beznadziejnie. Automatycznie uciekłam z asfaltu na piaszczyste pobocze. W głowie kłębiły mi się myśli. Każdy przejeżdżający za blisko skuter powodował nieprzyjemny strzał adrenaliny. Jechałam wolno, tymczasem ciężarówki znów wyprzedzały się na trzeciego – musiały przecież nadgonić czas po tym, gdy straciły cenne minuty stojąc w korku na miejscu wypadku.
W myślach zadawałam sobie pytanie: dlaczego nie zawróciłam, nie podeszłam do człowieka? Wcześniej wielokrotnie zdarzało mi się rozmyślać czysto hipotetycznie, co bym zrobiła, gdybym była świadkiem wypadku. Zawsze myślałam, że noszę w sobie potrzebę takiego bohaterstwa. Wyobrażałam sobie, że podbiegam, i tak jak uczyli mnie na kursie pierwszej pomocy – najpierw zabezpieczam miejsce wypadku, następnie próbuję ratować ofiarę. A potem – że krzyczę na gapiów i oskarżam ich o bezczynność.
O ile łatwo przyszło mi kiedyś cucić w markecie omdlałą dziewczynę, która osunęła się niemal na moje ręce, o tyle tym razem, w chwili prawdziwej próby – wymiękłam. A moja głowa od razu zabrała się za produkowanie wymówek, wprost wyjętych z podręczników od psychologii społecznej. Przecież inni stali bliżej i na pewno zajmą się odpowiednio tą sprawą. A że oni wcale nie rzucili się na pomoc? Cóż – pewnie i tak w kambodżańskim szpitalu nikt mu nie pomoże. Szybko uznałam, że to jest na pewno śmierć na miejscu, przypadek beznadziejny, że nawet nie ma sensu podejmować walki. Ani brudzić rąk. A może po prostu chodziło o to, że nawet z odległości tych dwudziestu, trzydziestu metrów widok był wystarczająco makabryczny, i łatwo było się domyślić szczegółowych efektów spotkania człowieka z autobusem.
Jechałam więc dalej z tym nieprzyjemnym uczuciem rozczarowania samą sobą.
A potem myśli powędrowały w innym kierunku. O ironio, dzień wcześniej zabrałam się za pisanie tekstu o tym, jak to w tej Azji niewiele mnie już dziwi, jak skutecznie przystosowałam się do tutejszych szalonych zasad ruchu drogowego. I dzisiaj – jeszcze kilkanaście kilometrów wcześniej, rozmyślałam nad kolejnymi akapitami opowieści o tym, jak to kozaczę po ulicach Hanoi czy Phnom Penh. Jak niczym Gandalf wstrzymuję ruch uliczny uniesioną ręką, jak przede mną, niczym przed Mojżeszem, rozstępuje się morze samochodów, a ja pewnym krokiem przechodzę na drugą stronę. Cóż, w ułamek sekundy odechciało mi się kończyć ten tekst.
* * *
Ten tekst powstał kilka miesięcy temu, ale wcześniej nie chcieliśmy go wrzucać. Na blogu ląduje dopiero teraz, w momencie, gdy dojechaliśmy bezpiecznie do Kuala Lumpur i tym samym – gdy dobiegł końca azjatycki etap naszej podróży. Uff.
* * *
W Ugandzie trafiłem na scenę po wypadku. Dwie osoby ranne na jezdni, wokół stado gapiów. Akurat — jakimś przypadkiem — z naprzeciwka jechał ambulans. Zatrzymałem go, powiedziałem że są ranni. Kierowca wydukał „oh, sorry” po czym… wcisnął gaz w podłogę i pomknął dalej karetką wyładowaną towarem na sprzedaż. Gapie złożyli się na bilet i wrzucili (dosłownie) rannych do pierwszego minubusa.
Od tego momentu przestałem w ogóle mieszać się w akcje powypadkowe na afrykańskim kontynencie.
[Marzena] Parę razy w różnych sytuacjach, nie aż tak ekstremalnych (korupcja, przerost biurokracji, łamanie przepisów drogowych, takie tam) pytałam lokalnych ludzi: „eeej, nie przeszkadza to wam? serio, nie widzicie absurdu?” Odpowiedź? „Nie, tak było od zawsze”, „tak to już jest”.
Także niefajne akcje przytrafiają się w drodze. Statystycznie ryzyko jest pewne wyższe w krajach Azji, ale prawda jest taka że i w centrum Warszawy może nas ‚coś’ trafić.
pzdr