Singapur, Marina Bay. 18:00, przejście dla pieszych. Po drugiej stronie oni. Wystrzyżeni, wypachnieni i wylansowani do perfekcji. A my z naszymi rozczochranymi łbami jak zwykle pod prąd. Zielone. Pewnym krokiem ruszają prosto na nas. Ratuj się kto może!
Czujemy, że czeka nas powtórka z Hong Kongu. Znów będziemy włóczyć się wśród masy ludzi, którzy natychmiast muszą coś załatwić, gdzieś biegną, dokądś się spieszą. Wyścig, tłum, nieziemski ścisk non-stop. Dla nas jest to równie ciekawe, co dziwne uczucie. Przecież jesteśmy od ponad roku bezrobotni, a spieszymy się co najwyżej do granicy, gdy kończy się nam wiza. Nic to, zmierzamy w stronę kłębowiska biurowców.
Szczerze mówiąc, pierwsze wrażenie po wyjściu z kolejki, na wydawałoby się najbardziej prestiżowej stacji, jest takie sobie. Wokół jakoś tak pusto, wszystko jakieś takie niedokończone, plac budowy. Gdy jednak wychylamy nosy zza ściany drapaczy chmur, naszym oczom odsłania się ona. Marina Bay! Pierwsze wrażenie jest piorunujące. Tutaj wszystko jest już gotowe, dopięte na ostatni guzik, przepiękne, perfekcyjne. Przestrzeń wokół zatoki dopracowano w każdym, najdrobniejszym nawet szczególe. Można siedzieć godzinami i przeżywać urbanistyczną ekstazę. Co z resztą robimy i nawet nie zauważamy jak robi się ciemno.
A wiecie co jest w Marina Bay najlepsze? To, że wcale nie jest tam jakoś specjalnie ciasno. To miejsce ani trochę nie przypomina Hong Kongu. Przestrzeni jest tutaj całkiem sporo, a korzystać można z niej do woli. W jednym zakątku ludzie wylegują się na darmowych leżakach, w drugim ćwiczą jogę, a dosłownie na każdym kroku mijamy, uzbrojonych w pełny zestaw gadżetów, biegaczy.
Zwróciliście uwagę na osobę na wózku? W Singapurze nie ma ona wiele komunikacyjnych zmartwień. Wątpię, aby znalazło się w Azji drugie tak przyjazne niepełnosprawnym miejsce. Po Kuala Lumpur z trudem da się chodzić, a poruszanie się na wózku to musi być jakiś koszmar. W Singapurze o komfort życia ludzi się dba i widać to na każdym kroku. Przeczytajcie ten tekst z plakatu w metrze. Kosmos!
Jeszcze jedna ciekawostka z metra. Darmowe przejazdy dla rannych ptaszków.
To jest ten moment, gdy siadamy gdzieś na chwilę, wyjmujemy laptopa i sprawdzamy ogłoszenia o pracę w Singapurze. Jest tego na pęczki. Same najlepsze i największe korpo. Z reguły padają też widełki płacowe. Całkiem niezłe widełki. Robota oczywiście w szybkim rytmie azjatyckiego tygrysa, najczęściej z nadgodzinami. Mogę sobie jednak wyobrazić, jaką Singapurczycy mają do tej pracy motywację. Wystarczy, że wyjrzą przez szklaną szybkę biurowca i zobaczą jak niesamowite rzeczy powstają dzięki ich podatkom.
Pierwszy kubeł zimnej wody wylewa nam na głowę Ania, u której mieliśmy przyjemność się zatrzymać (jeszcze raz dzięki!), gdy zdradza nam ile miesięcznie kosztuje ją wynajem mieszkania. Okazuje się, że kwoty z naszych ofert ledwo wystarczyłyby na życie. Szalone ceny mieszkań prowadzą do niezłych absurdów. Zdarza się na przykład, że emeryci wypłacają całe należne sobie świadczenia, przekazują je dzieciom i tylko dzięki temu rodzina może kupić mieszkanie. Rodzice dostają w nim pokój i żyją na utrzymaniu dzieci. Budynki stoją kilkadziesiąt lat, po czym są burzone, aby ustąpić miejsca jeszcze bardziej nowoczesnym apartamentowcom. Dobrym hakiem na tę rzeczywistość jest kupno mieszkania, które już za kilka lat zostanie zburzone. Można wtedy zgarnąć całkiem niezłe odszkodowanie. Krótko mówiąc mieszkanie w Singapurze to przywilej dla najbogatszych. Za pensję sprzedawcy w sklepie można co najwyżej dojeżdżać do pracy pociągiem z Malezji, co z resztą całkiem często się zdarza. Rodowici Singapurczycy mogą na szczęście liczyć na rządowe wsparcie w wielu dziedzinach życia.
Aby się tu przenieść, dajmy na to z Polski, potrzebny jest nie tylko portfel pełen sin-dolców, ale też trochę zamiłowania do biurokracji. Procedur nie brakuje, a do tego na dowolnym ich etapie państwo urzędnicy w Singapurze mogą nam powiedzieć, że jednak nas w swoim raju na ziemi nie chcą. Jeszcze bardziej trzeba się postarać, aby zostać stałym rezydentem. Co nam się jeszcze nie spodobało w Singapurze? Wszechobecne zakazy, nakazy, pouczenia. Porządek jest ważny, jasne, ale instrukcje prawidłowego użycia schodów ruchomych to lekka przesada.
Nie żałowaliśmy też specjalnie, że rowery zostawiliśmy w Kuala Lumpur i przyjechaliśmy tutaj pociągiem. Zakazy jazdy rowerem, czy nakazy schodzenia z niego i pchania (!) są wszędzie. Jest o wiele lepiej niż w porozcinanej wzdłuż i wszerz autostradami stolicy Malezji, ale omówmy się – Amsterdam to nie jest.
Zakazów jest tak dużo, że człowiek czasem ma wątpliwości co do każdej pierdoły. Wolno, czy nie wolno? W Marina Bay zastanawiałem się, czy mogę usiąść na ławce i zjeść sobie moją sałatkę z Seven Eleven. Zjadłem i ponoć wielkiej zbrodni nie popełniłem. Ale już napić się łyczka wody w środkach komunikacji publicznej w zgodzie z prawem, nie da rady. Co chwilę mijaliśmy też zakazy leżenia, czy spania w miejscach publicznych. Gum do życia oczywiście też tutaj nie kupicie. I nie są to puste zakazy, na każdym kroku widać kamery, a kary za złamanie przepisów przyprawiają o zawrót głowy. Wszystko to można jeszcze tłumaczyć troską o idealną czystość i estetykę. Dodajmy jednak, że w Singapurze zorganizowanie jakiegokolwiek zgromadzenia publicznego, czy politycznej manifestacji jest arcytrudne. Rowerowa masa krytyczna w wydaniu chociażby łódzkim, czy warszawskim absolutnie by tutaj nie przeszła. Nie traficie tutaj też na ulicznych grajków, sprzedawców badziewia, czy przyspawane do skuterów garkuchnie. Porządek i sterylność zabija niestety klimat. Człowiek czuje się czasem, jakby chodził po szpitalnym korytarzu. A już z zupełnie innej beczki, Internet też jest bardzo, bardzo mocno ocenzurowany. Sprawdziłem.
To wszystko nie zmienia jednak tego, że w najbardziej reprezentacyjnych zakątkach tego miasta można się zakochać. Byliśmy tutaj pięć dni i Marina Bay jakoś nie chciała nam się znudzić. Raz trafiliśmy na darmowy koncert, raz poszedłem pobiegać, raz na spacer do pobliskich ogrodów. Myślę, że gdyby było mnie stać na pokój w tym hotelu z trzema wieżami i statkiem na dachu, spokojnie mógłbym w nim posiedzieć rok. I codziennie tak samo cieszyć się z widoku z okna.
W okolicach Marina Bay spodobało nam się tam tak bardzo, że dopiero ostatniego dnia zmobilizowaliśmy się, aby ruszyć się gdzieś indziej i tak zobaczyliśmy zupełnie inny Singapur. Oto dzielnica arabska.
Nie mogliśmy odmówić sobie także wizyty w słynnym singapurskim zoo.
Singapurczycy nie byliby oczywiście sobą, gdyby nie mieli w zoo zwierzęcia typowego dla swojej strefy klimatycznej – niedźwiedzia polarnego. Miś ma gigantyczny schłodzony do polarnych temperatur wybieg, równe gigantyczny basen, legowisko wymoszczone siankiem, a nawet prywatne igloo. I to właśnie tam z dala od wścibskich turystów spędza większość dnia. Rozczarowane azjatyckie dzieci płakały rzewnie.
No i koniec bomba. Wracamy do naszej dziury zabitej dechami – Kuala Lumpur. Po wizycie w Singapurze już chyba żadne miasto nie zrobi na nas aż takiego wrażenia. Tak, to jest miasto nie z tej ziemi!
zdjęcia zachęcają, tylko cena piwka do podziwiania tych widoków nieprzyjazna;) pzdr
Miasto jest na tyle ładne, że nie trzeba podkręcać wrażeń 🙂
Ej! Ale taką kiełbę biała i babę to byście nosem wciągnęli, co? 😉
A ty co, już porzuciłeś weganizm? Czy może masz białą kiełbę sojową? 🙂
Bardziej mi chodziło o to, że takiego jadła to tam raczej brak. 🙂
W Perth mieszka Polonia, podobno są polskie sklepy. Jak się domyślisz, będą jednymi z pierwszych miejsc, jakie odwiedzimy. Zresztą, pierwsze dni spędzamy w polskiej parafii. Będzie dobrze 🙂
Trzymam kciuki! Czy Wy w Australii też będziecie prowadzić bloga? 🙂 Bo tak jakiś wpis o jednym z ostatnich wpisów się pojawił, który mnie zaniepokoił…
No już tylko trzy miesiące zostały, ale coś jeszcze popiszemy. Z Australii pewnie rzadziej, ale zaległości uzupełnimy po powrocie 🙂
Pfff. Po powrocie to będziecie pić z nami i opowiadać. Więc na uzupełnianie nie będzie czasu! 😀
A właśnie. Zakontraktować Wam już odczyt / spotkanie / slajdowisko w najbardziej modnym łódzkim lokalu? 😀
Hoho, sypią się propozycje, już w trzech łódzkich lokalach nas chcą. Jak żyć?
Je nic nie sugeruję, tylko podpowiadam i radzę. Dobrze radzę! Żeby Wasz powrót nie zaczął się od razu od fuck up’u towarzyskiego 😉
Po powrocie, oprócz zaległości powinniście też nadrobić wagę bo jest Was coraz mniej ;P
cały świat w jednym miejscu….Darwin czy Perth?
Perth.
są jakiekolwiek „tanie” gesthouse w Singapurze?…
KIedy macie zamiar zacząć Australię i jak orientacyjnie będzie wyglądał przebieg trasy?
Już jesteśmy w Perth i pojedziemy na północ.
Wspaniałe zdjęcia, super ciekawy tekst. Dla mnie to była uczta dla oczu i ducha. Serdecznie pozdrawiam.
Fantastyczne zdjecia. Niezla reklama prawie jak z lokalnej (singapurskiej)TV totalny wayang. Pokreciliscie z aparatem wokol CBD to nic dzienego ze wszystko pjekne. :)) Jak sie tu mjeszka to wtedy singapur juz nie zachwyca. Polecam geylang little india albo clementi… I wtedy ta pani na wozku tez nie bedzie mjala lekko. Z drugjej strony po KL to wszystko super wyglada :)) oh a z tym wynajmem to tez tak tragicznie nie jest. Ja wkrotce bede wynajmowal pokoj moze pod koniec lata, jezeli bedziecie zainteresowani to moj email juz macie. 🙂