Afganistan – na brzmienie tego słowa w głowach statystycznego mieszkańca „Zachodu” pojawia się szereg raczej negatywnych skojarzeń. Jakie ostatnio słyszeliście doniesienia z tego kraju? Wojna? Drony? Talibowie? Heroina? Łamanie praw kobiet? Korupcja?
Co z tego, że Afganistan to również zachwycająca przyroda i cudowne zabytki, i że nie wszędzie kobiety muszą nosić burki? Ten kraj jeszcze długo będzie omijany szerokim łukiem przez masową turystykę. Tylko nieliczni poszukiwacze przygód są na tyle odważni (lub – w ocenie niektórych – nieodpowiedzialni), by osobiście postawić swoją stopę w Afganistanie.
Tymczasem droga prowadząca do Pamiru na odcinku kilkuset kilometrów przebiega dokładnie wzdłuż granicy z Afganistanem. A to stanowi swoistą „atrakcję” dla tych „strachliwych” tudzież „odpowiedzialnych”. Właśnie tutaj, stojąc sobie bezpiecznie po tadżyckiej stronie rzeki i wspomagając się teleobiektywem, można bezkarnie podglądać codzienne życie mieszkańców tego intrygującego kraju. Mogę się założyć, że nie ma turysty, który jadąc tą drogą nie spogląda na drugi brzeg z takim specyficznym poczuciem obcowania z czymś tajemniczym, nieznanym, a przez to bardzo kuszącym.
Do grona tych osób dołączyliśmy i my, wjeżdżając rowerami do doliny rzeki Panj. Nasz wzrok od razu powędrował na prawo, i w tej samej chwili zobaczyliśmy scenę, która dobitnie pozwoliła nam odczuć, że oto mamy do czynienia z dwoma światami.
Przed momentem wjechaliśmy właśnie na świeżo wybudowany, obłędnie gładki asfalt. Tymczasem na przeciwległym brzegu, kilkadziesiąt metrów ponad korytem rwącej rzeki, na wąskiej półce skalnej próbowało wyminąć się dwóch Afgańczyków, z których jeden prowadził objuczonego osiołka, a drugi pchał motor. W pewnym momencie niemalże spod ich nóg oderwało się kilka kamieni, które z łoskotem osunęły się do rzeki. Ostatecznie nic nikomu się nie stało, obaj mężczyźni poszli w swoją stronę, tylko my przez chwilę staliśmy zszokowani. Znów spojrzeliśmy na cudowny asfalt pod naszymi kołami i na chwilę zapomnieliśmy, że przecież Tadżykistan to także bardzo biedny kraj, a ta nowa droga to wyjątek od tutejszej reguły.
Jechaliśmy tak przez około 350 kilometrów, co chwila zerkając na drugą stronę rzeki. To, co widzieliśmy, wzbudzało czasem zachwyt, czasem przerażenie, ale przede wszystkim – wywoływało to dziwne do opisania uczucie, gdy człowiek uświadamia sobie, że jego „problemy pierwszego świata” są niczym w porównaniu do tych, z którymi zmagają się Afgańczycy żyjący tam, na drugim brzegu.
Mijaliśmy chatki przyklejone do niemal pionowych zboczy skał, wiszące nad rwącą rzeką. Wioski połączone z innymi podobnymi wioskami i z resztą świata jedynie za pomocą przerażających ścieżek przypominających bardziej wysokogórski trudny szlak, niż drogę, po której chodzi się, by załatwiać codzienne sprawunki. Ponad wioskami, na stromych zboczach, ulokowane były małe poletka uprawne.
Za dnia obserwowaliśmy ludzi przemieszczających się wzdłuż drogi z tobołkami lub pędzących stada zwierząt. Ktoś naprawiał rozpadającą się drogę, w innym miejscu całe rodziny pracowały na polu. Co chwila rozbrzmiewało charakterystyczne rżenie osiołków. Tam, gdzie woda była spokojniejsza, dzieci pływały w rzece, a kobiety robiły pranie. Wieczorem wsie ogarniała ciemność – nie było w nich prądu. Spóźnialscy, którzy nie zdążyli wrócić do domów przed zmrokiem, wspomagali się latarkami, i to były jedyne światła, jakie można było dostrzec stojąc po drugiej stronie rzeki.
Ludzie ci na ogół byli zajęci swoimi sprawami, ale gdy wyciągałam aparat, by zrobić zdjęcia, zdarzało się, że wpatrywali się w obiektyw wiedząc, że są obserwowani. To był ten moment mojego „podglądactwa” – miałam poczucie, że zaglądanie ludziom na podwórka jest nie w porządku, ale ciekawość zwyciężała. Na własne rozgrzeszenie mogę dodać, że ja, stojąca na drugim brzegu i pstrykająca zdjęcia, byłam dla nich czasami podobną „atrakcją”, jak oni dla mnie. Zresztą, kilka razy słyszeliśmy, jak ktoś do nas woła. Widzieliśmy Afgańczyków machających w naszym kierunku, przystających, by popatrzeć na nasze rowery czy poobserwować, jak rozbijamy nasze małe obozowisko.
W miarę przesuwania się w górę rzeki, dolina poszerzała się, a rzeka tworzyła malownicze zakola, zostawiając raz po tadżyckiej, raz po afgańskiej stronie trochę więcej płaskiej przestrzeni, na której ulokowane były większe wioski i miasteczka. Poprawiała się jakość dróg, oprócz ludzi i osiołków zaczęły pojawiać się motory, samochody terenowe i ciężarówki.
Krajobraz po afgańskiej doliny jest przepiękny. Wytwory ręki człowieka – domy, drogi, mosty – zbudowane są z gliny i kamieni i dzięki temu idealnie harmonizują z otaczającą naturą. Wioski zatopione są w soczystej zieleni drzew. Niewiele jest „obcej” materii w postaci anten satelitarnych czy dachów krytych niebieską blachą falistą. Ten zachwyt trwa jednak bardzo krótko, po chwili wrażenia estetyczne ustępują refleksji, że w tych malowniczych glinianych chatkach, izolowani, pozbawieni dostępu do podstawowej opieki medycznej, ludzie żyją w naprawdę ciężkich warunkach. Oto przed naszymi oczami widzimy najbardziej peryferyjne, przygraniczne obszary peryferyjnego, bardzo biednego regionu Afganistanu.
Dziękuję za wspomnienia, też uwielbiałam podglądać życie po drugiej stronie rzeki 🙂 Ach! Niestety nie mogliśmy wjechać i ich spotkać. Wizy nie pozwoliły. Za rogiem macie PAMIR i jego mieszkańców! Korytarz Wachański, ach.. wspomnienia.. 🙂 Dziękuję 🙂
Właśnie skończyłem czytać „Pluton Wyrzutków” i faktycznie źle mi się kojarzy..
Widzę, że tam nic się nie zmieniło 🙂 http://www.ku-sloncu.org/jedwabnyszlak/po-drugiej-stronie-rzeki-panj/
Nawet przemyślenia ma człowiek te same 🙂
Nagniatajcie dalej!!
Ano, niestety niewiele sie zmienia po drugiej stronie rzeki…
Btw, mordowac lekarzy w takim miejscu, niewyobrazalne…