Jedziesz, jedziesz, ciągle w górę, mijasz setny tego dnia zakręt i nagle pojawia się on. Pamir. Majestatyczny, śnieżno-lodowy masyw. Tego momentu na trasie nie zapomnę długo.
Od razu człowiek dostaje wiatru w żagle – podjechać jeszcze kawałek, zobaczyć jeszcze lepszy widok. W uszach cover Knockin’ On Heaven’s Door, na łydkach ciarki, w oczach łzy. I w końcu jest – perfekcyjny kadr na tę długo wyczekiwaną świątynię natury.
Usiadłem na kamieniu, zdjąłem słuchawki. Wszędzie dookoła ciiisza, jak makiem zasiał. Nasłuchuję dobrą minutę. Ocho, gdzieś niedaleko przeleciała mucha, a pamirskie świstaki już mnie wypatrzyły z oddali i charakterystycznym gwizdem ostrzegają siebie nawzajem przed intruzem. Układam się wygodniej na krawędzi kamienia. To moje prywatne, najlepsze kino na świecie, mimo że akcji niewiele i kadr wciąż ten sam. Siedzę w bezruchu i gapię się tak dobre półtorej godziny – szczęśliwy, nie trzeba mi nic więcej.
Niesamowite! Zazdroszczę 🙂
ja też
pięknie, prosimy więcej zdjęć!
Prosimy o cierpliwosc, tutaj jest naprawde kiepski internet (super, ze w ogole jest!)
chyba dopiero teraz szczerze Wam pozazdrościłem… Powodzenia!
Gratuluję. Trzymam kciuki. Powodzeństwa!
🙂