Na tym odcinku drogi od początku do końca prześladował nas pech, pech i jeszcze raz pech, ale w końcu jesteśmy na miejscu, na 2200 m n.p.m. w Chorogu – takim pamirskim Zakopanem, ostatniej większej miejscowości przed wjechaniem naprawdę wysoko. Jechało nam się tutaj pod górę, nie tylko dosłownie.
Najpierw posłuszeństwa odmówił mój rower i musieliśmy wracać do Duszanbe, zamawiać części i składać na nowo tylne koło. Potem Mażna zgarnęła z hostelu nie tylko nasze rzeczy, co okazało się trzydzieści kilometrów za miastem, i tak – w roli kuriera – wjechałem do stolicy Tadżykistanu trzeci raz. Dobre chociaż to, że tym razem już bez sakw.
A jak w końcu zaczęliśmy jechać, szybko okazało się, że w środku dnia jest to praktycznie niemożliwe. Dobrze pamiętam rekordowe 53.5 st. C na rozgrzanym w słońcu rowerowym liczniku. Powyżej czterdziestu było już przed dziesiątą, więc jedynym ratunkiem były pobudki o czwartej i walka z czasem o każdy kilometr. Z kolei w nocy, grzało tak mocno, że nie dało się wysiedzieć w namiocie. Spaliśmy pod gołym niebem przykryci tylko jedwabnymi szmatkami, od stóp do głów pogryzieni przez meszki i komary. Teraz rozumiemy, co miała na myśli belgijska para, która najbardziej narzekała właśnie na ten, najniżej położony, fragment drogi. Dużo się mówi o tym, że w Pamirze można wymarznąć, więc lepiej jechać w środku lata. Fajnie, ale w niższych partiach kraju oznacza to prawdziwe piekło – słońce jest tak ostre, że woda w całym ciele gotuje się, a mózgi wylewają wam się uszami.
Jeśli do tego dojdzie zatrucie pokarmowe i ogólne złe samopoczucie – także psychiczne, robi się naprawdę niewesoło. Oj, wylaliśmy przez te kilometry na siebie sporo żółci, zupełnie niepotrzebnie. Znamy się jednak już kawałek czasu i pewnie dzięki temu jeszcze toczymy się razem. Jedna damsko-męska para, która jechała ten fragment drogi dwa dni przed nami, rozstała się po trzech dniach…
Wracając do samej drogi, najbardziej bolało, gdy po trzeciej z rzędu przyjemnie chłodnej przełęczy, przyszło nam zjechać z dwóch tysięcy po kamieniach, w duszącym pyle znów do poziomu zero. I tak mieliśmy o niebo lepiej, niż dwóch Brytyjczyków wspinających się w przeciwnym kierunku.
– To już na pewno połowa wspinaczki, prawda? – zagadnęli.
– Sorry panowie, raczej jakaś jedna ósma. Trochę słabo, że wybraliście sobie ten odcinek na środek dnia…
Wszystko zaczęło się jednak zmieniać ku lepszemu w kanionie rzeki Panj. Pierwsze wrażenie było niesamowite. Przepiękna asfaltowa droga, a po obu jej stronach majestatyczne, pionowe ściany gór. Można było odpoczywać w ich cieniu i gapić się bez końca na tę potęgę natury. Chwilę później doszło do nas, że dojechaliśmy już przecież do granicy z Afganistanem i zbocze po drugiej stronie to już zupełnie inny świat. Przez kilkaset kilometrów mogliśmy go podglądać, o czym napiszemy jutro.
Jeszcze ciekawiej zrobiło się, gdy dotarliśmy do słynnej szosy M41 – pamirskiego traktu. Co zakręt to otwierały się jeszcze piękniejsze doliny z górującymi nad nimi ośnieżonymi szczytami. Z dnia na dzień, wspinaliśmy się w rytm szumiącej rzeki Panj, coraz wyżej i wyżej. W końcu zaczęła spadać też temperatura i pojawił się orzeźwiający pamirski wiatr. W takich okolicznościach, człowiek nie klnie już nawet na palące słońce, kamienie, pył i dziury w drodze. Jedzie się po tym radzieckim roller-coasterze tak szybko, jak tylko się da, czekając z niecierpliwością na nowe wspaniałości za kolejnym zakrętem.
Jechało nam się ten odcinek długo, ciężko (pierwszej nocy w Chorogu odsypialiśmy około czternastu godzin…) i pechowo, ale było warto. Z resztą oceńcie sami na zdjęciach – Mażna, zamiast cisnąć za mną na łeb na szyję, zadbała jak zwykle o pełną dokumentację 😉
piękne zdjęcia!