Tak, dobrze się domyślacie, a my nie będziemy owijać w bawełnę. Dzisiaj napiszemy wam kilka słów o naszym nagniataniu w… ciąży!
Dla porządku – najpierw jednak kilka słów wstępu.
Umówmy się: robienie dzieci i podróże – takie w naszym stylu – niekoniecznie idą w parze.
Chodzą oczywiście słuchy o rowerzystach, którzy dwójkę swoich pociech poczęli w drodze przez Amerykę Południową, ale to jest chyba ten poziom życiowego hardkoru, którego nie chcielibyśmy przekraczać. Do sprawy zdecydowaliśmy się więc zabrać stacjonarnie.
Moment, gdy po szesnastu miesiącach wróciliśmy z naszej turecko-australijskiej wycieczki i względnie ogarnęliśmy się na nowo w Łodzi, wydawał się idealny. Ale domyślacie się, jak to wtedy jest:
„A może jeszcze pojedziemy gdzieś porządnie się sponiewierać…”
„Marzę o tym miejscu, potem długo nie będzie okazji…”
No więc w myśl tej zasady najpierw zmierzyliśmy się rowerowo z Islandią, potem trekkingowo z Maroko i tak zaczęło się robić już powoli… późno. Starość i dzieci też nie zawsze idą ze sobą w parze.
W międzyczasie wokół dzieciatego tematu wyrosło sporo stresu, presji, najogólniej mówiąc – problemów. Rok 2016 okazał się dla nas bardzo trudny pod względem osobistym i zawodowym. Podróże zeszły na dalszy plan. Tak to bywa z tymi dziećmi. Jak nie chcemy to pojawiają się z nienacka, a jak już bardzo chcemy to nie ma. Pierwsze podejście zakończyło się dość szybko i dość dramatycznie. Nie wyszło i musieliśmy zrobić sobie przymusową przerwę. Zgadnijcie co postanowiliśmy zrobić? Pojechaliśmy z rowerami na miesiąc do Omanu…
Po powrocie na poważnie wzięliśmy się do roboty. A, że robota wymagała regularnych wizyt u lekarza, rok 2017 minął nam wyjątkowo stacjonarnie. Mogliśmy sobie pozwolić tylko na max kilkudniowe wycieczki poza Łódź. Na szczęście sierpień przyniósł dobre wieści 🙂 Dlatego na dłuższy rowerowy wypad Janek pojechał już sam…
Mówią: ciąża nie choroba
A czy jest jakaś mądrość ludowa określająca czas starań? W moim przypadku te (przeciągające się) miesiące minęły pod znakiem przesadnej, wręcz paranoicznej ostrożności. Owszem, starałam się być aktywna, ale tę aktywność zawieszałam niemal do zera od połowy cyklu w oczekiwaniu na wynik testu. Jazda rowerem po dziurawej ulicy? Krótki sprint za tramwajem? Tyle wystarczyło, by bujna wyobraźnia podsuwała mi straszne obrazy trzęsącej się komórki jajowej ginącej w czeluściach jamy brzusznej, czy zarodka odklejającego się od macicy pod wpływem gwałtowniejszego wstrząsu. Brzmi idiotycznie i dzisiaj sama się z tego śmieję. Gdyby rzeczywiście cały ten proces był tak delikatny to ludzkość dawno by wyginęła. Niestety wyobraźnia z każdym kolejnym miesiącem starań szalała coraz bardziej.
O ironio dopiero gdy w końcu udało się zajść w ciążę, poczułam przypływ mocy. Zależało mi na utrzymaniu dobrej kondycji i formy – już nie tylko dla siebie, ale i dla mojego dodatkowego lokatora. Z każdym kolejnym odhaczonym tygodniem ciąży, z każdym kolejnym badaniem – czułam się coraz pewniej. Wszystko przebiegało prawidłowo, ciąża rozwijała się dobrze, żadnych komplikacji, które nakładałyby na mnie dodatkowe ograniczenia. Poza oczywiście zdrowym rozsądkiem. Bo przegiąć jest łatwo. Jeśli lekarz nie mówi nie, to trekking w ciąży, w wersji może niekoniecznie wysokogórskiej, ale na przykład leśnej i nizinnej, to moim zdaniem świetny pomysł!
Kampinos – trudne trekkingowe ciążowe początki
Postanowiliśmy, że którejś pięknej wrześniowej soboty pojedziemy do Kampinosu. I akurat w tę piękną sobotę obudziłam się z potwornym bólem głowy. Ocho, czas zacząć przygodę z typowymi dolegliwościami pierwszego trymestru! Było mi niedobrze. Momentalnie straciłam apetyt na wszystko, co znajdowało się w naszej kuchni, a co jeszcze dzień wcześniej mi smakowało. Co robić? Chwila zastanowienia: od zamulania cały dzień w domu wcale nie zrobi mi się lepiej, więc pojechaliśmy w las. Cóż, nie był to najlepszy spacer w naszym życiu. Tempo miałam niemrawe i w połowie drogi musiałam zatrzymać się na drzemkę. Gdy już po zmroku wróciliśmy na miejsce startu, w nogach mieliśmy 20 kilometrów. Po tym spacerku całą niedzielę przespałam.
Wycieczki do lasu to zresztą nasza regularna weekendowa aktywność. Kilkukilometrowa pętelka spacerowo-biegowa (czyli ja spaceruję, a Janek biega w koło) w jednym z kilku podłódzkich lasów pozwala choć trochę uciec od smogu, zrelaksować się i utrzymać kondycję.
Oddech na Lanzarote
W środku polskiej brzydkiej zimy i na półmetku ciąży bardzo, bardzo potrzebowaliśmy czegoś, czego nie mogły nam dać nawet nasze ulubione lokalne miejscówki: słońca, ciepła i naprawdę rześkiego powietrza. Szukaliśmy miejsca w odległości maksymalnie kilku godzin lotu samolotem i w ramach Unii Europejskiej, na wypadek nagłych kłopotów zdrowotnych. Padło na Wyspy Kanaryjskie i Lanzarote.
Długo biliśmy się z myślami, jak zaplanować ten wyjazd? Hiszpania nie sprzyja kampowaniu na dziko, a na popularnej wyspie może to być jeszcze trudniejsze. Czy jest sens planować tygodniowy trekking z plecakiem i namiotem, w dodatku będąc w ciąży? Po rozważeniu za i przeciw zrobiliśmy coś, czego nigdy wcześniej nie robiliśmy w podróży – wynajęliśmy (tfu) samochód. Nie obyło się bez perypetii przed (komplikacje z płatnością i dokumentami, ze strajkiem kurierów DHLa w tle) i w trakcie (już drugiego dnia okradli to nasze auto zabierając część naszego kochanego turystycznego szpeju).
Ale gdy w końcu nabraliśmy pełne piersi czystego atlantyckiego powietrza i wypuściliśmy się na dłuższy trekking w przyjemnych dwudziestu stopniach, w końcu poczuliśmy, że cały ten wypad w środku zimy jednak miał sens! Lanzarote to nie tylko plaże i hotele, ale mnóstwo wijących się po całej wyspie trekkingowych ścieżynek. Spotykaliśmy na nich nawet duże zorganizowane grupy raczej starszych trekkerów ze świetnym wyposażeniem i przewodnikami po wyspie sponsorowanymi przez słynny środek od bólu stawów Voltaren…
Zachodnie wybrzeże, na którym możemy podziwiać spotkanie gorącej lawy z zimnym oceanem. Oficjalny szlak ma kilkanaście kilometrów i biegnie od miejscowości El Golfo, przez Park Narodowy Timnafaya, po Tenesar.
Mimo bólu głowy z bookowaniem noclegów, wynajmem auta i kradzieżą, Lanzarote to był całkiem dobry wybór! W kilka dni zjechaliśmy całą wyspę wzdłuż i wszerz, a jazdę autem połączyliśmy z trekkingami i bieganiem po kilka(naście) kilometrów dziennie.
La Graciosa – relaks na wyspie bez samochodów
Wyjazd zakończyliśmy na malutkiej klimatycznej wysepce La Graciosa, wyjątkowej, bo bez asfaltowych dróg i (niemal) bez samochodów! Po nieudanej próbie wynajęcia rowerów – pan spojrzał na mój brzuch i powiedział, że rowery wynajmują tylko dla „normal people” – zrobiłam dwudziestokilometrową pętelkę pieszo.
Puszcza Białowieska – spontan w naszym stylu
Poszliśmy w naszym stylu – spaliśmy tego dnia trochę za długo, a potem zbyt optymistycznie wybraliśmy dłuższy wariant trasy. Wędrowaliśmy niespiesznie, tropiąc watahę wilków i napawając się możliwościami nowego aparatu. W efekcie wycieczka skończyła się długo po zmroku, z bilansem 21 kilometrów w moich nogach, z czego dyszka to było brodzenie w śniegu na pół łydki. Ostatnie kilometry pokonywałam żółwim tempem bo szybszy marsz powodował już skurcze macicy. Takie skurcze to rzecz zupełnie normalna i fizjologiczna, ale nasilają się pod wpływem długotrwałego wysiłku, więc skutecznie studzą zapał i stanowią ostrzeżenie: nie ciśnij, wyluzuj, bo dochodzisz do swojej granicy.
Czy to było nieodpowiedzialne? Znów – to zależy. Z termosem, kanapkami, dodatkowymi ciuchami, czołówką, z GPS-em, naładowanymi telefonami, na stosunkowo prostej trasie i z siedzibami ludzkimi w promieniu kilku kilometrów? Uważam, że jest to akceptowalny poziom „hardkoru”. Ale wniosek po tej wycieczce był taki, że:
Chyba wreszcie powinniśmy z większym rozmysłem podchodzić do mierzenia sił na zamiary, i umieć czasem odpuszczać, wcześniej się wycofać i najwyżej wrócić z lekkim niedosytem zamiast cisnąć do upadłego.
Niepierwszy raz mieliśmy taką refleksję (rok temu w Tatrach też przegięliśmy), ale myślę, że ciąża i małe dziecko to dobry pretekst, by podejść do planowania wycieczek ostrożniej i w przyszłości zostawiać sobie większy margines błędu.
Janek: no bez przesady 😉
Od początku ciąży miałam dużą potrzebę „bycia w formie”. Było w tym trochę chęci udowodnienia sobie (i innym), że daję radę, że ciąża mnie aż tak nie ogranicza. Sobie, bo wcześniej tak bardzo się bałam, że ciąża będzie mi sprawiać poważne kłopoty: że pojawią się komplikacje, że spuchnę, przytyję, że będę cierpieć. Okazało się, że nie jest ze mną wcale tak źle. Więc nic, tylko się cieszyć i z tego korzystać! A inni? Cóż, niestety najbliżsi potrafią skutecznie studzić euforię: krzywić się na rower, na łażenie po mrozie, straszyć niebezpieczeństwami lotu samolotem, mówić:
„W twoim stanie i w twoim WIEKU już nie możesz tak sobie hasać…”
Takie teksty działają na mnie jak płachta na byka. Nigdy nie mówcie podobnych rzeczy kobietom w ciąży! Przecież my nie jesteśmy głupie i nie chcemy zrobić sobie krzywdy. Chodzenie po lesie to nie jest przecież trening karate ani skok na bungee. Gdy są naprawdę ku temu przeciwwskazania to z pewnością powie o tym lekarz. Jeśli natomiast przeciwwskazań nie ma, to po co robić z ciężarnej osobę niepełnosprawną?
Trekking w ciąży. Gdzie leży granica ciążowego nagniatania?
Nachodzi jednak w końcu taki moment, kiedy trzeba powiedzieć stop i z reguły dzieje się to w okolicach trzeciego trymestru ciąży. Waga naszej Alicji przekroczyła właśnie kilogram i wychodzi na to, że wypad do Puszczy Białowieskiej był tym ostatnim gdy mogliśmy aż tak długo wspólnie włóczyć się po lesie.
Janek: I tak byłem pod niemałym wrażeniem, że Mażna czuła się tak dobrze i przez pół roku nie miała prawie żadnych dolegliwości, a po leśnych ścieżkach pomykała niczym rącza sarna.
Pamiętajcie tylko o jednym: gdziekolwiek byście się nie wybrali, w bliskiej okolicy niech będzie jakiś ogarnięty szpital! Przekonaliśmy się o tym w ostatnich dniach, gdy Mażnę złapała kolka nerkowa. Przez ponad pół roku wszystko dobrze i nagle BUM. Dosłownie z godziny na godzinę. Niemiłosierny ból, niemały stres i ekspresowa wizyta w szpitalu. Na szczęście obyło się bez powikłań, a te mogą być bardzo poważne! Dziś wszystko jest już OK, ale ciarki przechodzą na myśl, że coś takiego mogłoby się przytrafić np. w Uzbekistanie, na jakimś totalnym odludziu albo w miejscu, gdzie nie ma porządnej służby zdrowia.
Zresztą kilkudniowe uziemienie w szpitalu – zwłaszcza, na etapie, gdy brzuch rośnie ekspresowo, wystarczyło, by pojawiły się przykurcze, pobolewające plecy i chwilowy spadek formy. Na szczęście szybko dało się to „rozchodzić”. Tym bardziej doceniam więc tę moją dotychczasową aktywność, dzięki której dotrwałam do połowy siódmego miesiąca w dobrej kondycji i w dobrym nastroju. Gotowa na tę – jak to mówią – najtrudniejszą podróż życia 🙂
Zatem trzymajcie kciuki! Kolejna duża wycieczka już z Alicją u boku!
Ach, piękna podróż przed Wami, gratulacje! Choć wymagająca i najbardziej emocjonująca ze wszystkich… my też zmieniliśmy trochę styl podróżowania, bo czasami jesteśmy zwyczajnie zmęczeni i wolimy auto niż rowery. Ale i tak przygód nie brakuje…po prostu są inne, równie piękne!
Ech, te „dobre rady”… Wszyscy wokół wiedzą najlepiej. Słuchaj siebie i lekarza, powodzenia! :))
Z tych dobrych rad można stworzyć niezły antyporadnik 🙂
Wspaniale! Ciąża nie musi być zła, może być nawet przyjemna i przepełniająca energią. Cudowne doświadczenie 🙂
Podziwiam każdy krok, w szczególności gdy tych „nadprogramowych” kilogramów robi się coraz więcej. 🙂 A „ciocia dobra rada” znajdzie się zawsze, więc tak jak już zostało napisane wyżej – słuchaj swojego ciała i lekarza 😉 Pozdrawiam serdecznie!
Podziwiam 🙂 trzeba słuchać siebie, swojego ciała i oczywiście lekarzy
Ja niestety dość szybko musiałam zrezygnować z aktywności – pojawiły się bóle kręgosłupa i problemy z puchnącymi nogami 🙁 Ale wiadomo, że to zależy od osoby, każdy ciążę przechodzi jednak nieco inaczej. Ciągnęło mnie bardzo na rower, no ale jak nie można to nie można. Teraz jak już córa nieco odchowana, to dalej cisnę swoje trasy 😉
Podejrzewam, że pasażer na gapę stał się już pasażerem pełnoprawnym 🙂 Czy już odbyliście wyprawę w nowym składzie?
Tak! 🙂 https://nagniatamy.pl/slowenia-trekking-rower-mtb-kranjska-gora/