Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto cię stracił. Tak dziś możemy napisać o naszych rowerach, a konkretnie o moim, w którym po 4500km rozleciała się kluczowa część tylnego koła – piasta. Przekonaliśmy się więc, jak podróżuje się po Tadżykistanie już bez własnego środka transportu. Łatwo nie było.
Na początku oczywiście załamka. Jedno wielkie trach na zjeździe i mój rower stał się bezużyteczny w górach. Kto jeździł kiedyś na „ostrym kole”, ten wie, że nie nadaje się ono specjalnie na czterotysięczne przełęcze. Chwilę później zastrzyk pozytywnej energii: szybka podwózka na chińskim motorku z przyczepką wypełnioną w całości – o ironio – złomem. Dojeżdżamy do najbliższego miasta na bazar, do stoiska lokalnego pana „złota rączka”.
Może to jakaś drobnostka? Tu się walnie, tu podmucha, wyczyści, nasmaruje? My wyjmujemy nasze wyrafinowane kluczyki i przelotki, pan metrowego francuza i wspólnymi siłami rozbrajamy pechową część. Diagnoza niestety jest jedna: pacjent zmarł, szanse na reanimację zerowe. Tutaj załamka numer dwa i najbardziej żałosne zdjęcie rowerzysty w historii.

Co robić, trzeba wracać. Jednak jest już dość późno, więc transportu 130km z powrotem do Duszanbe raczej nie znajdziemy. Znajduje się za to pomocna dłoń. Niestety, nawet dosłownie, bo udzielający nam gościny gorliwy muzułmanin przejawiał subtelne objawy seksualnej frustracji. Nic wielkiego, nie chcemy dramatyzować, ale jak tylko uda im się wyciągnąć z nas, że nie jesteśmy małżeństwem, zawsze rączki pracują jakby swobodniej. Trzeba więc prewencyjnie trzymać się razem. Ten temat przewałkuje jeszcze z pewnością Mażna.
Drugą osobliwą rzeczą było to, że żona gościnnego Tadżyka najwyraźniej nie była zadowolona z intruzów w domu. Gospodarz, mimo naszych kolejnych protestów, rozkazywał jej jednak znosić na stół kolejne potrawy, co czyniła z nieskrywaną wściekłością. Cóż, czasem tak jest, że w „gościach” człowiek czuje się co najmniej dziwnie, ale oczywiście nie chcemy narzekać. Przynajmniej mieliśmy chwilę na nerwowe googlanie wszystkich możliwych opcji naprawy roweru.
Wykarmieni pod korek, ruszyliśmy na drugi dzień o świcie szukać transportu do Duszanbe, z góry czując, że pójdzie kiepsko. Jak jest jakiś problem, trudno ukryć desperację. Zmotoryzowani cwaniacy łapią taki sygnał w mig. Pierwsza cena taksówki kombi mieściła się jeszcze w granicach zdrowego rozsądku, może dlatego kierowca się rozmyślił. Potem było tylko gorzej. Skończyliśmy z rowerami na dachu terenówki, która często podwozi w ten sposób turystów do Pamiru. Szef wycieczki – lokalny biznesmen z bujnym wąsem, odziany w gustowny ortalion, miał niestety wszystkie atuty po swojej stronie.
– A jak nie zapłacicie, to co zrobicie drogie dzieci z tym swoim „velikiem”? Popchacie 130km? Tak? No więc wsiadać mi tutaj i nie marudzić, że drogo!
OK, przepłaciliśmy jak na tadżyckie warunki przynajmniej pięciokrotnie. Jak na europejskie, da się to jeszcze przełknąć, więc pokornie pakujemy się na tył auta. Nie licząc absurdalnie długiego postoju po trzydziestu kilometrach, przeznaczonego na wietrzenie brzucha pana w ortalionie, dojechaliśmy całkiem sprawnie. Na koniec, skoro już daliśmy się naciągnąć, mieliśmy jedną malutką prośbę. Zapytaliśmy uprzejmie:
– Nasze rowery są już dobrze uwiązane na dachu i mamy wszystkie sakwy w środku. Możecie nas podrzucić (góra 5km!) w okolice jedynego hostelu w Duszanbe?
– Nie, tu jest terminal dla jeepów. Zabierajcie graty i szukajcie sobie marszrutki, która to wszystko pomieści.
– Że co? Terminal? Przecież to twój prywatny cwaniacki interes! Nie dostaliśmy żadnego biletu, nie było nigdzie napisanej jawnie ceny. Wszyscy inni pasażerowie płacili kilkakrotnie mniej!
– Koniec dyskusji, zabierajcie się stąd!
I w tym momencie dość mocno już puściły nam nerwy, niestety. Wszyscy na „terminalu” od razu poznali, że jesteśmy z Polski – nasze przekleństwa są jedyne w swoim rodzaju. A serio, to po raz pierwszy od trzech miesięcy poczuliśmy się dokładnie tak samo jak czasami w Indonezji. Turystyczna mafia nienawidzi turystów, przehandlowuje ich sobie z auta do auta, z hotelu do hotelu jak zwierzęta – „chodzące dolary”. Może na dwutygodniowym urlopie można się tym nie przejmować, na dłuższą metę to jest nie do zniesienia.
Dobrze, że tacy cwaniacy stanowią w Tadżykistanie pewnie z jeden procent społeczeństwa. Tak, jak wszędzie w Azji Centralnej, ludzie są tu wspaniali. Tylko trzeba mieć ten cholerny rower w jednym kawałku, żeby do nich dojechać.
Na pocieszenie została nam fotka fantastycznego jeziora, które udało nam się jeszcze minąć po drodze. Niestety, widok mocno popsuła mgła. Cóż, to był zły dzień.
PS. Części zamówione i opłacone w http://www.chainreactioncycles.com/. Jak nie wypali ekspresowa wysyłka DHL-em, to trzeba będzie coś zaimprowizować na lokalnym bazarze. Po dzisiejszej wizycie już widzę, że się jakoś uda, więc Pamiru nie odpuścimy za nic w świecie! Z resztą jak ma się nie udać, jak pomagają nam tacy świetni ludzie, jak forumowicze http://podrozerowerowe.info/ i inni rowerzyści, z którymi kampujemy pod hostelem w Duszanbe, a w razie czego zawsze możemy liczyć na wysyłkę z naszej rodzinnej Łodzi 🙂
Ciśniecie, będzie git!!
Ach ten ból w oczach… Fenomenalne zdjęcie 😛
A w ogóle to Ci bardzo włosy pojaśniały od tego azjatyckiego słońca 😉
Kibicuję niezmiennie – fajnie, że znajdujecie czas, żeby to wszystko spisywać 🙂
świetne zdjęcia, trzymajcie się!
Trzymamy kciuki za DHL i łączymy się w bólu! Pozdrawiamy